Z pewną dozą ciekawości wybrałam się do Teatru WARSawy na monodram Rafała Rutkowskiego. Zwłaszcza że godzina dziesiąta wieczorem to nie jest typowa pora dla życia teatralnego stolicy. Bardzo szybko okazało się, że to, co w swojej naiwności próbowałam nazwać teatrem, stanowiło rodzaj profanacji tego gatunku sztuki - pisze Hanna Karolak w Gościu Niedzielnym.
Żenujące dowcipy nie prowokują do zabawy. Przeciwnie. Rafał Rutkowski, zwany powszechnie stand-uperem, od pierwszych zdań swego monodramu próbował rozbawić publiczność najniższym gatunkiem żartu. Jeżeli w ogóle można to było nazwać żartem. Najbardziej żenujące zjawisko wynikało nie tyle z wysiłków aktora, ile z reakcji zgromadzonej dość licznie jak na tę porę publiczności. Im bardziej żałosny dowcip, tym bardziej gromki aplauz. Nasuwała się smutna refleksja, że utraciliśmy gdzieś po drodze kulturę bycia. Drzwi na widownię były szczelnie zamknięte, tak więc opuszczenie sali było prawie niemożliwe. Pozostało więc z zażenowaniem słuchać pseudożartów i czerwienić się za tych, którzy bawili się znakomicie. Niestety, mistrz ceremonii rozgrzewał się coraz bardziej. A publiczność szalała. Dokąd zmierzamy? Jaką cenę jesteśmy skłonni zapłacić za wybuchy śmiechu na widowni? Że też nikt powołany do tego nie kontrolował pozi