- Wyjście na scenę wymaga przełamania się, obnażenia swoich uczuć i kompleksów - mówi Wiolka Walaszczyk, stand-uperka, improwizatorka i prawdziwy wulkan energii. W rozmowie z portalem Trójmiasto.pl opowiada o tym, co dało jej dzieciństwo na Zaspie, jaki powinien być dobry stand-up i dlaczego kobiety nie garną się do rozśmieszania na scenie.
Aleksandra Wrona: Dlaczego zaczęłaś zajmować się stand-upem? Wiolka Walaszczyk: Stand-up znalazł się w moim życiu niespodziewanie. Wcześniej przez kilka lat improwizowałam w grupie "W Gorącej Wodzie Kompani", kiedy grupa się rozwiązała poczułam, że muszę znaleźć sposób, żeby pozostać na scenie. Odezwałam się wtedy do Abelarda Gizy, który zachęcił mnie do wystąpienia podczas cyklicznej imprezy na Elżbietańskiej. Tak to się zaczęło. Wtedy jeszcze obowiązywała zasada "buczenia" i kiedy publiczności nie podobał się jakiś występ, mogli go po prostu "wybuczeć", a występujący musiał opuścić scenę. To brzmi okrutnie, ale ta metoda szybko weryfikowała to, czy ludzie śmieją się kurtuazyjnie czy są naprawdę rozbawieni. Wystąpiłam kilka razy i ani razu nie zostałam "wybuczana". Myślę, że dało mi to odwagę, żeby dalej występować. Zaczęło się od improwizacji, a ewoluowało w stand-up. Zawsze chciałaś rozśmieszać ludzi? -