Moją pierwszą fascynacją teatralną był - mogłoż być inaczej? - Wyspiański; ale tak, na marginesie, były nią również "Narodziny wiosny" Wedekinda, sztuka, która mówiła o moim pokoleniu na rozdrożu. Potem przyszły inne fascynacje. Różne. Od Schillera do Swinarskiego, tak samo jak od Jaracza do Zbigniewa Zapasiewicza. Zmieniały się czasy i świat się zmieniał. Od oczekiwań na triumf "Brygad szlifierza Karhana" do egzystencji ludzi "Czekających na Godota". Gdy po 1953 nastąpiło Wielkie Otwarcie, i doszli do nas Sartre, Beckett czy Ionesco - recenzent w centralnej gazecie partyjnej (kim byłem) - uznałem za swe pierwsze zadanie objaśnić, oswoić, uzasadnić, obronić Nowe - starając się zarazem oddzielić ziarna od plew. "Nie bójmy się czarnego luda". Lata były dopiero pięćdziesiąte, co znaczy, że niedługo po długim okresie odcięcia. I Mrożek tak samo wymagał wyjaśnień jak Beckett. Minęły znowu lata. Przyszli ci, co do gotowego. Spojrzel
Tytuł oryginalny
Czy "ryczeć" na Geneta?
Źródło:
Materiał nadesłany
Perspektywy nr 51