- Ktokolwiek nie objąłby tego stanowiska, musiałby być przygotowany na ataki, że został PiS-owskim komisarzem. W moim przypadku było łatwiej, bo i tak jestem uważany za „tego PiS-owca" - mówi Redbad Klynstra-Komarnicki, który przyjął ofertę zarządzania Teatrem Osterwy. Rozmowa Tomasza Kowalewicza w Gazecie Wyborczej – Lublin.
TOMASZ KOWALEWICZ: Zacznę od gratulacji, bo niedawno po raz drugi został pan ojcem. Ciężko teraz pogodzić sprawy zawodowe i rodzinne?
REDBAD KLYNSTRA-KOMARNICKI: - Dziękuję bardzo, mało śpię. To duże wyzwanie, tym bardziej, że termin narodzin był wyznaczony na pierwszy tydzień stycznia. Miałem więc świadomość, że do końca roku muszę uporać się z podstawowymi sprawami dotyczącymi teatru. Nieoczekiwanie, lecz szczęśliwie syn spędził już z nami Wigilię. To był magiczny moment, także nie narzekam, bo szczęścia więcej niż wyrzeczeń.
Zamieszka pan na stałe w Lublinie?
- Pandemia trochę rozregulowała ten okres przejściowy, ale zachwycam się Lublinem i lubelakami o wiele bardziej niż się spodziewałem. Czuję się tu trochę jak w Amsterdamie. Podobna jest ciągłość pokoleniowa, takie zakorzenienie ludzi w swoim otoczeniu, pewnego rodzaju spokój i stabilność. To bardzo pomaga w tak burzliwych czasach. Dużo tu życzliwości i solidarności między ludźmi. Moja decyzja o związaniu się z Lublinem była nagła, dlatego wciąż mam do załatwienia w Warszawie mnóstwo spraw. Na szczęście wiele rzeczy można zrobić zdalnie.
Skąd pan się w ogóle wziął w Teatrze Osterwy?
- Dobre pytanie. Wygląda na to, że w pewien do końca nieprzewidziany przez nikogo zbieg okoliczności. Teraz mam już pewien obraz tego, co się wydarzyło. Wtedy zareagowałem bardzo impulsywnie na całą sytuację, bo przeczuwałem, co się może święcić. Jako człowiek teatru byłem poruszony wydarzeniami w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Nieustannie zadaję sobie pytanie, jak można było rozwalić w drobiazgi takie miejsce. Podobna sytuacja szykowała się w krakowskim Teatrze Starym, ale tam środowisko teatralne zadziałało bardziej dojrzale, pewnie też mądrzejsze o doświadczenie wrocławskie. W dużej grupie, ponad podziałami, każdy zrobił tyle, ile mógł, by ustabilizować sytuację w Starym. A Lublin? To przypadek niemal identyczny jak w Krakowie, gdzie do konkursu nie zgłosił się nikt z tzw. mainstreamu teatralnego, bo wszyscy wychodzili z założenia, że ówczesny dyrektor Jan Klata świetnie sobie radzi i na pewno zostanie wybrany jeszcze raz.
Ten sam mechanizm zadziałał tutaj, bo Dorota Ignatjew miała artystyczne dokonania i dobrze oceniało ją środowisko teatralne.
Ale przecież wśród kandydatów pojawiły się osoby, które w przeszłości prowadziły już teatry.
- Ale widocznie według komisji nie zgłosił się nikt, kto mógłby konkurować z Dorotą Ignatjew w ramach jej dokonań artystycznych. Nie studiowałem kandydatów specjalnie.
W takim razie dlaczego nie zostawiono Ignatjew na kolejną kadencję. Też przecież startowała w tym konkursie. Komisja uznała, że nikt nie spełnia wymagań i konkurs anulowała. Mało to logiczne.
- To nie jest pytanie do mnie. Z tego co teraz wiem, nie były to względy ani artystyczne, ani polityczne, bo komisja była zróżnicowana. Nie wiem, bo nie śledziłem wtedy na bieżąco tego, co dzieje się z lubelską sceną. Byłem zresztą w momencie, w którym akurat oddalałem się od teatru. Pierwszy lockdown dużo dał nam z żoną do myślenia, do czego ma służyć teatr, skoro tak łatwo można go zamknąć. Jaka jest nasza przydatność społeczna? To właśnie w tym samym okresie zaczęła nakręcać się afera w Osterwie, w którą włączało się coraz więcej osób z Polski. Akurat od pewnego czasu studiowałem postać patrona teatru w kontekście moich badań nad źródłami polskiego teatru i trochę się zbliżyłem do pana Osterwy. Lublina jeszcze w tym nie było, ale powoli zaczęło do mnie docierać, że mówimy o teatrze, który jest dziedzictwem na miarę wspomnianych scen we Wrocławiu czy Krakowie. Zrozumiałem, że jest to szczególne miejsce. Mam poczucie, że we Wrocławiu artyści dali się podpuścić osobom, którym nie zależało na teatrze, a na osobistych celach politycznych. Z całym szacunkiem dla aktorów Osterwy, ale moim zdaniem to samo wydarzyło się w Lublinie. Zacząłem zadawać sobie pytanie, jaka jest alternatywa, skoro odwołano konkurs. Widać było, że mimo usilnych starań takich osób jak Paweł Łysak, Łukasz Drewniak czy Witold Mrozek, nic więcej już się nie wydarzy. Mogli dalej powtarzać swoje racje, ale decyzja należała tylko do marszałka. Do dzisiaj nurtuje mnie pytanie, co się wydarzyło. Zaproponowałem nawet aktorom, byśmy wspólnie przeanalizowali całą tę sytuację. Bo wiadomo - w różnych skrótach wygląda to w ten sposób, że odsunięto Ignatjew i wstawiono Redbada. Ale przecież tak nie było.
Dlatego pytam, jak w ogóle do tego doszło. Sam pan zaproponował, że chętnie zaopiekuje się teatrem?
- To ja się pytam, jak do tego doszło? Jak można było dopuścić do sytuacji, w której Teatr Osterwy stanął przed wizją rozpadu, bo nagle nikt już nie chciał usiąść na tym rozgrzanym miejscu? W mieście, w którym tak wielu artystów, instytucji i urzędów współpracuje ze sobą ponad podziałami, bo bycie lube-lakiem jest ważniejsze od tego, co was dzieli? Mogę tylko powtórzyć za panem: Mało to logiczne... Przypatrywałem się temu procesowi ze współczuciem, ale z daleka, bo w tym czasie byłem pochłonięty prowadzeniem Inkubatora Teatralnego, wirtualnego miejsca startupowego dla twórców teatralnych, którzy chcą samodzielnie i niezależnie prowadzić swoje projekty, kiedy odebrałem telefon...
plątanym w wojnę plemion