"Merylin Mongoł" w reż. Bogusława Lindy w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Zwierciadle.
"Czernuchą" zwano w Rosji ostatnich dwóch dekad dramaty o życiu na dnie, ścigające się co do stopnia natężenia mroku (w kontraście do lukrowanych agitek z ZSRR). Nikołaj Kolada z Jekaterynburga uchodzi za lidera nurtu, napisał już niemal setkę takich sztuk. W Polsce znamy kilka najlepszych, choć i one nie są wolne od schematów - jak ta rzecz o szczawiku ze stolicy, co chciał książkowymi frazesami naprawiać cudze życie, dostał po pysku i przestał. A jednak "Merylin Mongoł" zagrało już kilkanaście naszych scen. Pociągające zdają się przede wszystkim portrety kobiet utopionych w prowincjonalnej chandrze i beznadziei. Przedziwnie kruche pod skorupą życiowego błota: Merylin Mongoł Olgi Sarzyńskiej, której niesprawność umysłowa sprawia chwilami wrażenie świadomie wciśniętej na oczy maski ochronnej - i wściekła Inna Agaty Kuleszy, której szamotanina tryska bólem, obie zrobiłyby wszystko, by wiać, ale wszystko to zbyt mało, by kupić u jakiego