Taniec pozostaje ciągle na marginesie oficjalnego życia teatralnego Polski, poza orbitą zainteresowania oficjalnych instytucji kulturalnych - pisze Joanna Leśnierowska w Didaskaliach.
Od kilku lat (najpierw z racji regularnego pisania o tańcu, teraz jako kurator tańca w poznańskim Starym Browarze) podróżuję po europejskich festiwalach - tych największych, prezentujących taneczne gwiazdy i tych mniejszych, poszukujących talentów i promujących najmłodszych twórców. Bardzo rzadko oglądam artystów z Europy Wschodniej. A jeśli już znajdzie się w programie wschodni rodzynek (rozpoznawalne są już nazwiska Eduarda Gabii z Rumunii, czeskiego duetu Lhotakova-Skoup czy Estończyków Marta Kangro i choreografów zrzeszonych w grupie United Dancers of Zuga), na pewno nie będzie to jeszcze przez jakiś czas żaden spektakl polski. Dlaczego? Zapytajmy może najpierw: dlaczego nawet w naszej "wschodniej grupie" jesteśmy w ogonie? Przecież dzielimy bardzo podobną historię: taniec współczesny we wschodniej Europie zaczął się intensywnie rozwijać mniej więcej w tym samym czasie - po upadku systemu komunistycznego. W nowej demokratycznej rzeczywistości