Wydawało się niemożliwe, aby tak delikatną materią, jaką jest proza Marcela Prousta przenieść na sceną, nie ponosząc przy tym porażki. Jak bowiem przekazać wspomnienia wywiedzione z ulotnego zapachu kwiatów i smaku herbatnika? Jak ukazać obraz, którym rządzi nie chronologia zdarzeń, ale kolejność wspomnień, ożywających wskutek dowolnych skojarzeń? Jak utrzymać w ryzach przedstawienie, a zarazem zachować klimat całości, któremu smak nadają powtórzenia i powroty do tego samego wątku?
A jednak to karkołomne zadanie powiodło się "w poszukiwaniu straconego czasu" ożywa na scenie im. Haliny. Mikołajskiej na półtorej godziny. I jest to czas dla widza odzyskany. Zasługa w tym przede wszystkim świetnej adaptacji Waldemara Matuszewskiego i Roberta de Quelen, która była punktem wyjścia całego przedsięwzięcia. Drugą decyzją na miarę sukcesu była kompozycja sceny i widowni. Sala jest wąską, długą "kiszką". Matuszewski usadził publiczność wzdłuż -jednej dłuższej ściany (wszyscy są zadowoleni, mają bowiem miejsca albo w pierwszym, albo w drugim rzędzie) i uzyskał w ten sposób przestrzeń sceniczną wprawdzie płytką, za to niebywale wydłużoną. Potrafił ten fakt wygrać! Biorąc pod uwagę wysokość pomieszczenia, świetnie, limituje ono wnętrze katedry w Combrey, po którym oprowadza rodzinę bohatera niezrównany proboszcz (Maciej Damięcki), pozwala na długie spacery "w stronę Swanna" i "w stronę Gufermantes", sym