Nie jestem bywalcem operowym, ale na "Cyrulika sewilskiego" w Operze Bałtyckiej, najnowszą premierę na tej scenie, wybrałem się z zaciekawieniem. Plakat z kaktusową głową, promujący ten spektakl, już dawno wpadł mi w oko i spodziewałem się inscenizacji "na bogato". Nie pomyliłem się, koncepcja teatralna została przez reżysera Pawła Szkotaka zrealizowana brawurowo, może nawet zbyt brawurowo - skutecznie odciągała bowiem moją uwagę od muzyki. Poczułem się jak meloman, któremu trzeba zapewnić rozrywkę, gdyż sama muzyka nie wystarczy - pisze Cezary Paciorek, muzyk jazzowy, wykładowca Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Nie można nie docenić pomysłowości reżysera i imponującej zręczności wykonawców. Zacząłem się jednak zastanawiać, co w takim razie powstrzymuje twórców przed podniesieniem ręki na ostatnią "świętość" dzieła operowego, czyli partyturę? Może czegoś nie rozumiem, ale umieszczenie operowych artystów w tak odległym w stosunku do pierwowzoru kontekście naraża nas na swego rodzaju schizofrenię. Może chodziło o to, byśmy poczuli dysonans między pięknem klasycznej muzyki a brudem współczesnego świata? Zgoda, tylko wtedy gubi się sens pracy nad materią muzyczną; skoro ma zostać przygnieciona akcją sceniczną, daremny staje się codzienny wysiłek muzyków. Gdyby zatem pójść o krok dalej i przerobić partyturę? Figaro stałby się bardziej wiarygodny, Doktor Donaldo (Dr Bartolo był tak sugestywnie ucharakteryzowany na prezydenta USA, że zmieniłbym mu imię) nie musiałby komicznie podrygiwać, Rozyna nie musiałaby udawać niewinnej panienki na