"Rozważna i romantyczna" Jane Austen w reż. Aliny Moś-Kerger w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Zaczytujemy się w prostych historiach, uwielbiamy cudze romanse i zaglądanie do innych sypialni. Parę lat temu przebojem była seria wydawnicza Harlequina, która ukazywała świat zdrad, uwodzenia i podbojów miłosnych. Odkrycie na nowo Jane Austen i to nie tylko w formie drukowanej, ale również seriali telewizyjnych i ekranizacji filmowych, stało się czymś ożywczym i odkrywczym. Ukazywanie angielskiego konwenansu z przełomu wieku XVIII i XIX, wskazywanie roli kobiety walczącej o swoje prawa, absolutnie nie w życiu publicznym, ale codziennej społecznej obecności, stanowiło coś nieznanego i tajemniczego. Wartka akcja, pełna zwrotów i zdrad, ucieczek i skrywanego prawdziwego pożądania, dotykała i dotyka nadal szerokie rzesze odbiorców. Utwory Austen nie są pozbawione również humoru, sielskości, a przede wszystkim mają pazur dramaturgiczny, w których intryga w pełni wybrzmi z ostatnią stronicą książki czy minutą filmową. Na ciekawy zabieg zdobył się Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni przenosząc dzieło brytyjskiej pisarki na deski sceniczne. Mógł z tego wyjść niezły zakalec, pełen niedomówień i przegadania, ale nic takiego nie ma miejsca. To fantastyczna opowieść, owszem nie dla wyjadaczy twórczości Austen, gdyż opowieść Rozważnej i romantycznej jest opowiedziana wiernie i dokładnie. Jednak i oni nie będą się nudzić, bo to co zaprezentowano na deskach jest perełką, wysmakowanym kostiumowym cukierkiem. Typowym przykładem dobrego teatru mieszczańskiego, gdzie nie ma być prawa nudy, tylko lekka, z morałem opowieść o uczuciach i wyborach, w świecie konwenansu, panien Dashwood.
Narratorem, który wprowadza nas w czas przeszły, jak i wieńczy historię, będącą swoistą klamrą jest najmłodsza z sióstr dwunastoletnia, wścibska i wygadana Małgorzata. Trochę łopatologicznie, z wykorzystaniem popiersi rodowych, jak w teatrze lalek, ilustruje ona dzieje rodziny. Tragedię śmierci ojca, zapisanie majątku wnukowi i opiekę nad nim przyrodniemu bratu Johnowi. I w ruch rusza maszyna historii trójki sióstr, które dwie pełne są nadziei i roztropności. Marianna i Eleonora duszą się w skostniałym obyczaju, który zniewala kobiety i podporządkowuje mężczyźnie. Ten system bowiem nadawał prawa płci męskiej a całkowicie finansowo zniewalał niewiasty. Matka z trójką córek zostaje wystawiona na próbę wobec niechęci żony Johna do wsparcia ich dalszego bytu. Z pomocą przychodzi daleka krewna Pani Jennings, która staje się motorem napędzającym matrymonialne intrygi i londyńską przygodę. Sceny biegną, nie ma nudy. W jednolitej, umownej scenografii na kształt ramy czasu czy też epoki, toczy się opowieść o poszukiwaniu uczuć, ale również ukazania skostniałego świata przeszłości. Jest on wielobarwny, bowiem prawie każda postać to indywiduum i oryginalność. Przedstawienie ma świetny rytm co jest zasługą udanej kompozycji Dominika Strycharskiego. Jednak największym zwycięzcą jest adaptacja autorstwa Sandry Szwarc. To właśnie dzięki niej, nie silącej się na uwspółcześnienie i dopisywanie egzystencjalnych wywodów na miarę naszych czasów, podszytych feministycznym manifestem, widz czuje się komfortowo w świecie dawnych chwil i uczuć. To największa zaleta, że twórcy nie mieli ochoty ulepszania dobrego. Bowiem i tak z opowieści bije walka kobiet o własne prawa i obecność w świecie. Bohaterki mają na tyle silne charaktery, że nie było potrzeby dopowiadać tego co jest świetnie widoczne.
Inscenizatorka Alina Moś-Kerger, znana między innymi z radomskiej Ferdydurke, jako element opowieści wykorzystuje ruch. Nie bez powodu każdą z postaci wyposaża w indywidualny gest przywitania, gdyż staje się on właśnie gorsetem obyczaju, z którym tak trudno zerwać. Świetne są sceny podróży karocami, które wykorzystują proste elementy właśnie ruchu przechylania na boki jak na zakrętach wyboistej drogi. Jednak oprócz tychże pomysłów reżyserka zbyt mało czasu poświęciła pracy z aktorami. Stają się oni indywiduami, ale niektórzy pozostawieni sami sobie są nijacy i bladzi. W tym gąszczu postaci najlepiej wypada groteskowy pantoflarz John Dashwood Krzysztofa Berendta i Pani Jennings Beaty Buczek-Żarneckiej. Jest świetna w swojej roli, ogarnia całą scenę, a jej ploteczki są wyczekiwane tak samo przez bohaterki jak przez publiczność. I warto wspomnieć o Martynie Motoliniec jako dwunastoletniej Małgorzacie Dashwood. Trudno grać nastolatkę, aby nie popaść w śmieszność. Aktorce to wychodzi perfekcyjnie. Wyposażona w lornetkę staje się pierwszym źródłem informacji dla domowników, z gracją i uśmiechem.
Wieczór w Gdyni jest udanym czasem. Wychodząc z teatru zazdrościmy siostrom rozważnej i romantycznej, że wszystko szczęśliwie się ułożyło, a marzenia o prawdziwym uczuciu są możliwe do realizacji. Nie trzeba budować scenicznych manifestów, aby pokazać siłę kobiety dawnych i dzisiejszych czasów.