Na operę pt. "Fedora" Umberto Giordano w ostatnich latach zapanowała jakaś szczególna moda. Wystawia się ją w Zurychu, Bregenz, Londynie, Wiedniu. Podobno cieszy się tam dużym powodzeniem.
Warszawski Teatr Wielki - pewnie dlatego, że także chce być sceną modną - zdecydował się po ponad osiemdziesięciu latach przypomnieć polskiej publiczności owo pozostające w cieniu "Andrei Chenier" dzieło. Oglądając warszawską inscenizację zastanawiałem się, cóż jest takiego w tej operze, że tak często się ją teraz grywa i przyznam, że nadzwyczajnych powodów nie znalazłem. "Fedora" - co piszę z przykrością - jawi mi się jako repertuarowa "zapchajdziura". Utwór Giordano - młodszy kilka lat od "Toski" Pucciniego jest niedoskonały, w wielu miejscach grzeszy nudą, nieciekawą instrumentacją i bezbarwnością. Wspominam tu o "Tosce" bowiem obie opery łączy nazwisko autora dramatu - Victoriena Sardou i kierunek stylistyczny zwany weryzmem. Puccini stworzył jednak dzieło, a Giordano... ramotę, którą jest w stanie ożywić jedynie znakomita wokalistka kreująca tytułową rolę. Na szczęście Opera Narodowa poza wieloma świetnymi śpiewaczkami ma Jo