Jeśli przeskoczyć dziesięć tysięcy kilometrów na Wschód i parę tysięcy lat wstecz, trafimy na jezioro Weishan, pilnowane przez smoki, kochane i czczone dla dobroci swej.
Wtedy Chiny jeszcze nie nazywały się Chinami, a prosty świat składał się z Yin i Yang, a nie z milionów odrębności. I już w VI wieku naszej ery Chińczycy tęsknili za tamtym nieskomplikowanym czasem, pisząc baśnie. Najbardziej autentyczną z nich "Córkę króla smoków", którą wziął na warsztat Włodzimierz Fełenczak w Teatrze Andersena, przechowuje bardzo stare pierwiastki porządku świata. Fabuła baśni jest prościutka. Dzielny acz biedny Liou wybawia z fatalnego małżeństwa córkę króla smoków. Nurkuje w toń jeziora, do pałacu, żeby prosto w oczy wypalić ojcu królewny, co myśli o wydawaniu pięknej smoczki za niechcianego potwora. Liou nie liczy na awanse królewny, ale ta incognito staje się jego małżonką. Żyją długo i szczęśliwie, a prawda o żonie wychodzi na jaw po... wielu dzieciach. Słowo jest tu tylko szkieletem, dramat wypełnia się treścią gestu, mimiki, tańca, muzyki. Lubelskie przedstawienie respektuje te zasady, zrównują