Zachód, mniej więcej od czasu Oświecenia, kibluje w klasie o profilu humanistyczno-postępowym, celująco oblewając kolejne sprawdziany u Magistry Vitae - felieton Antoniego Wincha w w portalu Teatrologia.info.
Bohaterowie Witkacego szukają wyjścia z tego żenującego kręgu coraz boleśniejszych repet. Wiedzą, że nie znajdą go w zmianie egzaminatorki, bo przed przemaglowaniem przez nią ratunku nie ma. Tym, co zmienić mogą, jest egzaminowany. Cofnięcie kultury stanowi narzędzie tego przeistoczenia.
Takim właśnie jawi się w Nienasyceniu, kiedy mówi o nim Adam książę Ticonderoga. Ten świeżo oswobodzony z chińskiej niewoli nieszczęśnik trafił przed oblicze, i w łapy, Erazma Kocmołuchowicza. Torturowany, przekazuje generalnemu kwatermistrzowi prognozy, jakie opracowano dla świata w Państwie szparko przesuwającego się ku Zachodowi Środka. Według nich „szalony wir (nie ciąg) wzrastającej kultury”, rozpędziwszy się odpowiednio, doprowadzi do „przekomplikowania się życia”, a to z kolei skończy się „zupełną zagładą ludzkości”. Katastrofie tej nie zapobiegnie indywiduum. To akurat żadna nowość. Przynajmniej jeśli chodzi o Zachód doby nowoczesności. Jednostka jest tu od dawna przerabiana na anonimowy trybik społecznej machiny do szybkiego, łatwego i taniego wymienienia oraz jeszcze szybszego, łatwiejszego i tańszego wywalenia na złom, gdy się zdezeluje. „Wasza wiedza przerosła wielkość waszych dusz” – powiada w innym miejscu genialnemu Kocmołuchowi nieznany z imienia mandaryn drugiej klasy – „jesteście w mocy maszyny, która się wam wymknęła z rąk i rośnie jak żywy stwór, żyjący swoim samoistnym życiem i zjeść was musi”. Przy czym trzeba pamiętać, iż u Witkacego, na co uwagę zwracała Małgorzata Szpakowska, „mechanizacja”, czyli znalezienie się w „mocy maszyny”, to nie dosłownie rozumiana podległość wobec tokarek, turbin, silników, sprężarek i innego żelastwa, lecz przede wszystkim „organizacja, w tym […] organizacja pracy, produkcji”. „Żywy stwór” mandaryna to przeto rodzaj gigantycznego działu HR. Szkopuł w tym, że nawet do syta nażarte, monstrum to nie zda się na nic. Nadchodzące wyzwania przerosną bowiem również „siłę samej możności organizacji masy ludzkiej”, a więc coś, na budowanie czego poświęciliśmy, jako cywilizacja, ostatnich kilkaset lat istnienia. Nasze manifesty, odezwy, rezolucje, dyrektywy, pronunciamenta małe i duże, cała ta polityczno-ekonomiczno-społeczna szarpanina znaczona ruinami miast, łzami, krwią i masowymi grobami, na którą zmitrężyliśmy tyle czasu, sił i szlachetnych intencji, była, jak się okazuje, psu na budę. Ale za to Chińczykowi na zarybek.
Bądź co bądź coś tam jednak stworzyliśmy. Da się to uratować. Wystarczy skrzyżować rasy. Aryjsko-mongolska mieszanka genetyczna „odświeży ludzkość”. Otworzą się wtenczas przed nią „nieznane możliwości”. Jak byśmy słyszeli Bazakbala z Węgorzewskim. Nie ma w tym przypadku. Oto bowiem Ticonderoga zbliża się w swoich zeznaniach do najbardziej interesującej nas sprawy. „Może cofnięcie kultury” – spekuluje, streszczając wnioski teoretyków New World Order z new world horde przybywającej u Witkacego z nie tak już Dalekiego Wschodu – „i zahamowanie jej na pewnym punkcie okaże się koniecznym tylko na czas pewien”, w tym momencie kluczowe jest „opanowanie i skanalizowanie potęgi «dzikiego kapitału», głównego elementu przyspieszenia”. Dlatego konieczne będzie „zaprowadzenie tymczasowego systemu komunistycznego dla chwilowej choćby «pieredyszki»”. Ustrój ten nie zostanie narzucony nam atoli w takim kształcie, w jakim go znamy, ponieważ „komunizm zachodni, przesiąknięty tak faszyzmem, że faktycznie prawie od niego nieodróżnialny, nie zaspokajał pod tym względem wymagań chińskich”. Nawet to, hochkurdebele, spapraliśmy.
Jeśli idzie o „dziki kapitał” i jego ujarzmienie, to jest coś na rzeczy, o ile potraktuje się go nie jako „główny element przyspieszenia”, lecz rozkładu. W gospodarczych realiach Zachodu początku minionego stulecia, i pierwszej części obecnego, powiązany był on – kapitał, rozkład zresztą też – z tak zwanym wolnym rynkiem. Dynamiczny rozwój tego ostatniego, jak przekonywał węgierski ekonomista Karl Polanyi, „prowadził do zmian w organizacji samego społeczeństwa. W którymś momencie społeczeństwo stało się dodatkiem do systemu gospodarczego”. Relacje społeczne, dotychczas wyznaczające „motywacje ekonomiczne”, same zaczęły być przez nie ustalane. Ogon machał psem, a pies powoli zdychał. Nie miał mu kto pomóc, choćby przez dobicie, ponieważ miejsce dawnych instytucji porządkujących życie zbiorowe zajęły „bezduszne” twory skupione wyłącznie na generowaniu „automatycznego wzrostu materialnie pojmowanego dobrobytu”.
Nie było ich wcale tak mało – tych Wież Saurona z czujną, wścibską, wszechwidzącą gałą do pilnowania interesu i interesantów, mogących popsuć biznes. Mordor upstrzył nimi krajobraz nowoczesnego świata, przechrzciwszy dla niepoznaki najświeższe wcielenia Barad-dûru na urzędy, oddziały, biura, filie i tym podobne takdaleje biurokracji. Im bardziej ustanawiano je dla ochrony ideałów liberalizmu, tym więcej nadzorczych, ograniczających swobodę, inwigilujących, wkraczających w prywatność uprawnień otrzymywały. „Wprowadzenie wolnego rynku” – czytamy u Polanyi’ego w Wielkiej transformacji – „nie tylko nie wyeliminowało potrzeby kontroli, regulacji i interwencji, ale ogromnie zwiększyło ich zakres. Administratorzy musieli nieustannie czuwać, aby zapewnić płynne działanie systemu”. „W gruncie rzeczy” – dodaje Joseph E. Stiglitz we wstępie do dzieła Madziara – „prawdziwie wolne rynki pracy i towarów nigdy nie istniały”. „Dziki kapitał” nie był tedy bestią tak nieokiełznaną, jak wynikałoby to z lektury przywołanego przed chwilą fragmentu Nienasycenia. To zawsze była gadzina hodowlana, udomowiona, spuszczana z łańcucha przez swych panów, by na ich komendę rzucić się do gardła tym, których jej wskazali, i grzecznie przynieść im do stóp dygoczące jeszcze zwłoki niewypłacalnych dłużników.
Komunizm – czy to w wydaniu znanym z historii, czy też w wersji chińskiej ticonderogawanej – stanowi jedną z metod tresury tego ludożerczego bydlęcia do poboru opłat. Takoż liberalizm. Ten atoli jest subtelniejszy. A na pewno cwańszy. Czuły na kaprysy Zeitgeista epoki tryumfu demokracji, opracował koncepcję Rechtsstaat. Przyznawała ona maksimum wolności poddanym – nazywanym przez nią, z obłudnym i niewiele kosztującym szacunkiem, obywatelami – do minimum ograniczając prerogatywy władzy. Fantastisch, aber Teufel tkwi w szczegółach. „Słynna teoria «Państwa prawa»” – twierdził francuski filozof Jacques Ellul – „jest fałszywa od początku do końca. Państwo nie przestrzega praw, które samo sobie narzuca! Wszystkie prezenty pochodzące od Państwa należy traktować podejrzliwie”. Zwłaszcza od tego, które żarliwie zapewnia, że kto jak kto, ale ono państwem – czyli strukturą z definicji zakładającą podział na rządzących i rządzonych, silnych i słabych, mielących i mielonych, równych i równiejszych – nie jest. Demokracja – proklamująca zniesienie tych rozróżnień lub, w najgorszym razie, ich zniwelowanie, odebranie im ostrości tak, aby nie raniły co wrażliwszych pięknoduchów – znakomicie prezentuje się na papierze. Ten, jak wiadomo, jest cierpliwy, drań. Co innego Witkacy. I jego bohaterowie. Też skądinąd dranie.
Według Bazakbala mdli demokraci, innych u Witkiewicza się nie znajdzie, nie są już „twórcami życia”, ich panowanie przynosi „zakłamaną płaskość”, „małodystansowość pod maską niby wiecznych prawd”. Urasta ono do „symbolu ludzkości wykrwawionej, bez namiętności i przekonań, niesięgającej absolutu, pozbawionej przyszłości, ograniczonej w każdym punkcie”, jak nie pisał Stanisław Ignacy, a Emil Cioran w O dwóch typach społeczeństwa. List do przyjaciela daleko stąd. Podobnie myślał Polanyi. Mniej efektownie się jeno wyrażał. Dla niego mdłozdemkoratyzowana „ludzkość wykrwawiona” stanowiła produkt gospodarki wolnorynkowej. Był zdania, iż ten rodzaj porządku ekonomicznego wytworzył „nowy typ ludzi – wędrujący, nomadyczny, pozbawiony dyscypliny oraz szacunku dla samego siebie. Powstały w ten sposób prymitywne i bezwzględne istoty, których przykład stanowili zarówno robotnik, jak i kapitalista”. Pierwsi badacze, niedysponujący jeszcze odpowiednim językiem naukowym, analizowali stosunki między nimi, sięgając „po modele ilustrujące rozmnażanie się roślin i zwierząt”. Tak oto, z przysłowiowego braku laku, „prawa społeczeństwa opartego na konkurencji podporządkowane zostały sankcji dżungli”.
Miast pradawnej gęstwy, wśród której bujnie kwitło życie, porosło ją zabójcze dla wszelkiego jestestwa chwastowisko aprecjacji, deprecjacji, hoss, bess, in- i deflacji, podaży, popytów, obrotów, marż, wskaźników WIBOR, planów Balcerowicza, ładów Morawieckiego, KPO, RRSO z resztą banksterskiego GMO, zmieniającego żyzną ongiś ziemię w martwy ugór do komorniczej licytacji. W plątaninie tych zagwazdraństw człowiek umiera na zdehumanizowanie. Przeliczany w tabelach, księgowany po bilansach, upychany w deficytach, substrat zysku, koszt dywidendy, karleje w Houellebecqowską cząstkę elementarną. Jako absolutnie wolny neutron zderza się z podobnymi sobie kwarkami bez właściwości w Wielkim Zderzaczu nic nieznaczących Hadronów – zachodnim społeczeństwie czasu nowoczesności. Wytwarza ono li tylko ciemną materię. Na jej hałdach niepokojąco łatwo o dobre samopoczucie. Włączenie relacji międzyludzkich, razem z ludźmi, a raczej najwydajniejszym i najbardziej opłacalnym tym, co z nich zostało, w obieg gospodarczy, do którego doprowadził liberalizm, sprawiło, iż „żaden przyzwoity człowiek” – a tych jest zawsze tak nieprzyzwoicie wielu, że nieprzyzwoitych ze świecą szukać – „nie musiał się […] czuć winny za ekonomiczną mordęgę w społeczeństwie, z której osobiście nie czerpał korzyści”, do zachowania cnoty i, co nie mniej ważne, zarobienia rubelka, wystarczyło mu, że „«płacił sam za siebie», «nie był niczyim dłużnikiem» i nie był” – tak mu się przynajmniej wydawało – „uwikłany w demoniczną grę władzy i wartości ekonomicznej. Do tego stopnia nie czuł się odpowiedzialny za ten stan rzeczy” – podsumowywał Polanyi – „że w imię wolności zaprzeczał istnieniu zła”.
A jednocześnie, w tym swoim ślepym, egoistycznym indywidualizmie, stanowiącym jedynie ideologiczne usprawiedliwienie dla pazernego konsumpcjonizmu, jak na złość, zestadniał. Obecnie „jest się masą jako jednostka” – dowiadujemy się od Petera Sloterdijka – „ponowoczesne społeczeństwa”, jakkolwiek zdarza im się jeszcze zbijać w gromadzący się na ulicach tłum, z reguły, na wirtualny co dzień, nie doświadczają siebie bezpośrednio, fizycznie, „lecz obserwują się […] poprzez medialne symbole, […] dyskursy, mody, programy i preferowane wartości. W tym właśnie ma systemową podstawę indywidualizm masowy naszej epoki”. Detaliczny hurtowy indywidualizm zdepersonalizowany. Ni pies, ni wydra. Toto takie nie wiadomo co, było dla Witkacego hybrydą nijakiego z niczym, przyziemnego z codziennym, szarego z burym i przeciętnego z powszechnym. Widział w tym artysta twór typowy dla demokracji. Nie tylko on uważał ją za naturalne środowisko dla wszelkiej maści mamejowatości, zbęcwalenia, gnypalstwa. „Raj dla ułomnych”, tak nazwał republikę Cioran. Była dlań ona idyllą niesielsko bliską pandemonium. „Różnica między ustrojami” – głosił Rumun w O dwóch typach władzy…, myśląc o komunizmie i demokracji – „jest mniej istotna, niż się wydaje […]. Czy między piekłem a smutnym rajem istnieje aż tak wielki dystans?”. Dla autochtona demo-edenu samo postawienie takiego pytania jest sprzeczne z konstytucją. Warto je atoli zadać. Totalitaryzm i demokracja – także, a może szczególnie, ta liberalna – nie muszą być bowiem od siebie zbytnio oddalone. Wystarczy tąpnięcie gospodarcze, ekonomiczny kolaps, aby ta druga, bez skrupułów i żalu, a z ulgą, stała się pierwszym. „Faszyzm, podobnie jak socjalizm” – pisał Polanyi – „zakorzeniony był w społeczeństwie rynkowym, które odmówiło funkcjonowania”. Nie od rzeczy będzie teraz przypomnieć, że James Burnham uznał drugą wojnę światową za konflikt otwierający erę dominacji społeczności menadżerskiej.
Przez całą nowoczesność Zachód goni w piętkę po „smutnych rajach dla ułomnych”, nieodmiennie stanowiących przedsionek jakiegoś piekła. Można przerwać tę jego samobójczą galopadę po kwadraturze błędnego koła niespełnionych marzeń, zawiedzionych nadziei i ideologicznego fanatyzmu, ukrywającego duchową pustkę i intelektualne skretynienie. „Rzecz jest prosta jak konstrukcja naszego modlitewnego młynka: nie umiecie sobą rządzić i jesteście rasowo wyczerpani”, oświeca Wang, mandaryn pierwszej kategorii, Kocmołuchowicza, człowieka ostatniej ludzkości, pod koniec Nienasycenia, by dalej klarować mu, że dla Chińczyków „polityka nie istnieje […] jako taka – chodzi o naukowo zorganizowaną i uregulowaną wytwórczość. Urządzimy was i będziecie szczęśliwi”. Ten globalny reset przeprowadzi się po to, aby maksymalnie podnieść efektywność produkcji. Temu bodaj służyć ma „naukowo zorganizowana i uregulowana wytwórczość”. Wang mówi przeto o świecie podobnym do tego, jaki opisany został w Rewolucji manadżerskiej. Istotną rolę w jego budowaniu odgrywać będzie cofnięcie kultury. Nie jako cel sam w sobie jednak. Mandaryn, jak każdy cochon-christe, widzi w nim „trampolinę do skoku. Jakie będą możliwości dobrze gospodarczo urządzonej ludzkości” – rozmarza się po bazakbaliczno-węgorzewskiemu – „nawet my nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Może tylko zostanie uszczęśliwiona, a wszystkie wyższe formy twórczości będą musiały zniknąć – trudno”.
Trudno, ale przecież, psiakrew, trochę też szkoda. Jeśli cofnięcie kultury jest trampoliną, to, by tak rzec, obosieczną. Z jednej strony – lepszej, bardziej perspektywicznej – wybijają się na niej coraz wyżej figury o zbydlęconych na mdłodemokratycznie łbach i przerobionych na karmę dla „dzikiego kapitału” duszach. Z drugiej zaś – tej gorszej, bez widoków na przyszłość, skierowanej ku twardej jak wyrok Ducha Dziejów ziemi – swoje kozły na tym batucie fikają jeszcze ludzie. Byli, bylsi i najbylsi. Tacy, w jakich przepoczwarzył się człowiek Zachodu w schyłkowej fazie swojego istnienia, tuż przed ostatecznym zmenadżerowaniem w ul albo mrowisko orderuordy z City. Ta, zamknięta w openspejsach jurt biurowców, task po tasku, zgodnie z kejpiajami biznesplanu, urządza nam kolejny nowy wspaniały świat, czyli fakap.
Literatura przedmiotu do miniserii COFNIĘCIE KULTURY. FIU, FIU, PANIE DZIEJKU, FIU, FIU, w cyklu felietonów LITERATURA PODMIOTU, zostanie dołączona do ostatniego odcinka COFNIĘCIA KULTURY.