Czterdzieści lat temu, kiedy "Końcówka" pojawiła się na scenie (1956), przerażała. Była prowokacją wobec teatru panującego. Nic dziwnego, że na utwór rzucili się zgłodniali nowości krytycy.
Dostrzegli w nim manifestację "teatru bez Boga": oto człowiek, zatrwożony swoją samotnością w kosmosie, prowadzi ostatnią grę o sens istnienia w zmierzchającym świecie, łączyli utwór z erą atomowego wyścigu, wizją zagłady i teatrem absurdu. Dziś jednak, po latach, Beckett bardziej przypomina poczciwego Maeterlincka z jego niejasną symboliką, albo Camusa z jego skłonnością do ogólnikowości. "Końcówka" to kolejny spektakl Antoniego Libery tłumacza i reżysera, z beckettowskiej serii na deskach warszawskiego Dramatycznego. Jak poprzednie ("Czekając na Godota", "Radosne dni") technicznie bez zarzutu. Grany w dobrym tempie, z wyczuciem niuansów tekstu, w dodatku - w całości, a bez celebry. Jarosław Gajewski jako uległy Clov okazuje narastające znużenie i zniecierpliwienie, prowadzące do buntu. Adam Ferency (Hamm) daje portret tragicznego pozera, dla którego ostatnią racją istnienia jest władza. Zdziecinniali i kalecy rodzice (Ja