„Kilka opowieści z Islandii” Weroniki Murek w reż. Uny Thorleifsdottir w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Ludwika Gołaszewska-Siwiak z Nowej Siły Krytycznej.
Kraina mrozów, elfów i wulkanów. Jest dla nas odległa, abstrakcyjna jak obca planeta. Ambasada Islandii w Polsce została otwarta dopiero w 2022 roku. Pierwsi Polacy na tej wyspie mieli pojawić się niecałe sto lat temu, ale to wystarczyło, by stanowili teraz największą wśród mniejszości. Ten nieoczywisty fakt stał się punktem wyjścia dla spektaklu ,,Kilka opowieści z Islandii”, który wyreżyserowała w kieleckim Teatrze im. Stefana Żeromskiego Una Thorleifsdottir.
Olbrzymia księżycowa kopuła, zamiast horyzontu ściana lodowca, rozsypany błyszczący, czarny piasek, najpewniej wulkaniczny. Kilka oklejonych srebrną folią taboretów. Zamiast kulis – szyby. Obleczona dymem, oświetlona przez scenografa Mirka Kaczmarka intensywnymi kolorami, dekoracja hipnotyzuje. Monumentalna, chętniej zapewne zaistniałaby na większej, macierzystej scenie, która jest w remoncie, niż na tej tymczasowej w Miejskim Domu Kultury. Pojawiają się ubrani na biało aktorzy – przewodnicy, a może eksploratorzy odległej planety.
Od samego początku spektaklu daje się odczuć charakterystyczna dla dramatopisarstwa Weroniki Murek fragmentaryczność i brak linearności narracji. Tekst powstał na podstawie materiałów źródłowych zebranych w trakcie jej pobytu na Islandii i improwizacji zespołu aktorskiego. Motywem przewodnim przedstawienia jest właśnie przybycie na Islandię polskiej dziennikarki, szukającej materiałów do książki o mieszkających tam Polakach. Spotyka islandzkiego dziennikarza, który snuje dla niej opowieść o swojej ojczyźnie. Powołuje kolejne postaci, stają się one pretekstem do przedstawienia relacji polsko-islandzkich.
Dzieje się to w zawrotnym tempie, obsada składa się z sześciorga aktorów, a bohaterów można liczyć w dziesiątkach. To rozwiązanie dramaturgiczne podkręca żartobliwy nastrój spektaklu. Widz potrzebuje chwili, by przyjąć taką narrację, z czasem staje się ona jednak przyjemnie klarowna. W identyfikacji bohaterów pomagają naszywki na ubraniach aktorów, zmieniające się ilekroć ten wciela się w nową postać. Kalejdoskop postaci układa się w kilka barwnych opowieści o Islandii i Polsce, niektóre podążają za stereotypami, niektóre je dekonstruują. Przeobrażenia postaci mają coś z zabawy w casting (w spektaklu nie brakuje autoironii). Gra aktorów jest celowo przerysowana, posługują się typami postaci, ale bez pastiszu.
Dramat łączy wiele wątków, Weronika Murek sprawnie porusza się po świecie kultury i historii, zestawiając nieoczywiste fakty, nadaje im intrygujący wydźwięk. W materiałach promocyjnych przedstawienia znajdziemy wzniosłe hasła o tożsamości narodowej. Przed wejściem na widownię otrzymujemy „Gazetę Teatralną”, a w niej obszerny artykuł zestawiający wypowiedzi teoretyków z różnych wieków o narodzie i jego pochodzeniu. W spektaklu z tej nieco nadmuchanej powagi pozostaje niewiele. Problematyka tożsamości jest raczej zasygnalizowana niż rozpracowana. Przypominać o niej mają powtarzane przez dziennikarkę pytania, dosłownością i patosem brzmią jednak nieco sztucznie. Przedstawieniu tego tematu nie pomaga również wygłoszona w końcowej scenie dość oczywista pointa o niedostrzeganym podobieństwie. Nie usłyszymy odpowiedzi na postawione na wstępie pytanie: czym jest naród i co to znaczy być jego częścią.
Twórcy podejmują wiele ważkich tematów, choćby migracji, ale ich mnogość sprawia, że żaden nie został pogłębiony, nie ma analizy zjawisk. Widz otrzymuje pocztówkę z Islandii, można powiedzieć tylko, ale niezwykle przyjemną dla oka i ucha. Muzyka Gisla Galdura Thorgeirssona mieści spektrum gatunków od dawnych pieśni islandzkich, po muzykę klubową. Wie kiedy zejść na drugi plan, ale gra zupełnie autonomiczną rolę. Zachwyca.
---
Ludwika Gołaszewska-Siwiak – studentka III roku filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Absolwentka szkoły muzycznej I stopnia w Opolu i krakowskiego Lart StudiO – Policealnego Studio Aktorskiego. Odbyła staż w Dzienniku Teatralnym.