Na polskiej scenie ukazał się Paul Claudel. Cieszy to i wstydzi zarazem. Cieszy, że wreszcie - wstydzi, że dopiero. W tym roku mija właśnie sto lat od daty urodzin dramaturga, z górą 60 dzieli od napisania przez Claudela "Punktu przecięcia", od 20 przeszło lat święci jego twórca triumfy na rodzimej scenie francuskiej. U nas jest dramaturgiem od dawna uznanym i zarazem nieznanym niemal zupełnie, pozostającym od wielu lat w wąziutkim marginesie repertuaru scen polskich. Jest w tym z pewnością coś, co - można by powiedzieć - nie świadczy zbyt dobrze o naszej polityce repertuarowej, gdyby... nie szło właśnie o Claudela. W wypadku tego pisarza, jego polskie losy potwierdzają tylko ogólną prawidłowość...
Swą karierę literacką rozpoczął dramaturg na przełomie wieków. Wkrótce, bez większego rozgłosu rozeszło się patę tomów dzieł dramatycznych. Widownia francuska do II wojny parę zaledwie razy skąpo oklaskiwała inscenizacje nielicznych jego sztuk. Na dobrą sprawę odkrył Claudela dla teatru dopiero Jean-Louis Barrault. Okupacyjną premierą "Atłasowego trzewika" zmusił krytykę do przyznania 70-letniemu artyście odpowiedniej rangi, którą przez pół wieku ledwie nieliczni chcieli zauważyć. Claudelowski paradoks powtarza się i w losach "Punktu przecięcia". Napisał go młody poeta w r. 1905, wydał w 1906, by czekać na sceniczny sukces z górą... czterdzieści lat! I tym razem znowu Barrault, reżyserujący widowisko i grający w nim postać Mesy, przynosi sukces Claudelowi i sobie, sukces nieprzerwanie już trwający do śmierci autora w r. 1955, trwający nadal i coraz to pomnażany. Każdemu przyglądającemu się losom Claudela, nieodparcie narzuca się