- Ze świętem teatru w Edynburgu jest trochę tak, jak ze świnką morską. Ani to świnka, ani morska. Fringe w Edynburgu to była dla mnie podróż do teatralnego piekła. Wykupujesz targowe stoisko i zasuwasz - mówi PAWEŁ PASSINI, reżyser teatralny.
Przez miesiąc byliście w centrum największego festiwalu teatralnego w Europie. Jakie wrażenia? - Szczerze? Czułem się tam jak w wielkim hipermarkecie. 4,5 tysiąca spektakli w kilkuset różnych miejscach. Katalog festiwalu wygląda jak Panoram Firm. Nie jesteś w stanie się przez to przebić. Z kolei wyszukiwarka na oficjalnej stronie festiwalu znajdowała wydarzenia tylko po tytule, lub nazwie miejsca. Nazwy zespołów, kraje pochodzenia, czy nazwiska twórców nie funkcjonują tu w ogóle. Przynajmniej na początku. Do tego niesłychanie mały wysiłek organizatorów, by doprowadzić do spotkania się artystów ze sobą. Jak tylko przyjechaliśmy na miejsce, zacząłem dopytywać, gdzie jest klub festiwalowy. Nikt nie wiedział. Potem okazało się, że tak tytułuje się, co druga knajpa. Ale chodzi tylko o to, że ktoś w niej gra spektakl. Artysty mają robić, a nie się spotykać. A widz ma kupować bilety. I jedziemy. Było aż tak źle? - Było bardzo intensywn