Najgorzej, jak to ostatnio w Polsce, było z przybliżeniem sensu samego tekstu "Dziadów" i tamtego spektaklu. Istotę zdarzeń sprowadzono do antypeerelowskiego kombatanctwa, w duchu obecnej polityki historycznej. Ograniczono się do odtworzenia atmosfery męczeństwa narodowego i sentymentalnego patriotyzmu - pisze Krzysztof Lubczyński w Trybunie.
40 lat temu odbył się ostatni spektakl Mickiewiczowskich "Dziadów" w głośnej inscenizacji Kazimierza Dejmka. Na początku atmosferę przygotowań do uroczystości zakłócił nieco pan prezydent Rzeczypospolitej ze swoją świtą i ochroniarzami. Fotoreporterom oznajmiono, że tylko nadworni dostąpią zaszczytu fotografowania jego majestatu w Teatrze Narodowym. To obcesowe zachowanie się gwardii oraz świty pana prezydenta, bądź co bądź gościa, nie budziło najlepszych skojarzeń. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę administracyjne - by tak rzec - perypetie "Dziadów" z ówczesnymi władzami. Swoją drogą, trudno rzec co pan prezydent robił na środowych uroczystościach rocznicy zdarzeń, których duchem sprawczym byli jego dzisiejsi przeciwnicy polityczni, wybitnie przez niego nielubiani, czyli krąg byłych "komandosów" i późniejszego KOR. Osoba pana prezydenta pasowała więc do tego wieczoru trochę jak - za przeproszeniem - piernik do wiatraka. Pojawił się