„Maria Stuart” Friedricha Schillera w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Zbyszek Dramat.
Ten teatr, a konkretnie ten spektakl czyni ciało aktorki wehikułem duszy. Dla teatru Grzegorza Wiśniewskiego język ciała okazał się znacznie ważniejszy niż język słów. Gesty, ruchy i pełne rozedrganie wypełniły całą teatralną przestrzeń. Przeniosły się też na widownię. Odczułem to wyjątkowo osobiście.
Ciało Marii Stuart, a właściwie ciało Wiktorii Gorodeckiej jest nieujarzmione, otwarte, piękne i egzystencjalne. Próbuje się wyzwolić z siebie, ale tylko próbuje. Jej ciało to podmiot, nie podporządkowany, odrzucający określone ramy formy konwencji, nie poddany znaczeniu słowa, na poziomie metaforycznym i ikonicznym. Nie daje się wcisnąć w kompozycję i grę formalną, którą oferuje mu... teatr Elżbiety - królowej Anglii (Danuta Stenka).
Ciało postaci/aktorki nie podlega pełnej kontroli emocjonalnej i formalnej. W ten sposób stanowi najdoskonalsze wyobrażenie duszy. Słabość ciała Marii i jego drżenie przekazało mi czystą, nieskalaną niczym myśl. Myśl o wolności, niezależności i samostanowieniu. Suwerenność ciała nade wszystko – pomyślałem sobie.
Maria Stuart w tym spektaklu jest naturalna, a Elżbieta malowana i sztuczna. Tak samo jak cały jej dwór. Ciałem Marii rządzi i psychologia i biologia. W ten sposób na naszych oczach znajduje się w centrum walki o swą niezależność/autonomię wobec rozumu.
Maria Stuart ciało przeobrażone przez myśl, uzupełniła o ciało określone przez Matkę Naturę. Jej ciało nie pozoruje rzeczywistości, bo samo jest rzeczywistością.
Z pewnością nie jestem jedyny, który podziwia aktorstwo Wiktorii Gorodeckiej. To przedstawienie to swoiste continuum, a tym samym dopełnienie jest dotychczasowej wspaniałej aktywności scenicznej. Jej postaci, do tej pory, w postdramatyczny sposób przezwyciężały dominację semantyki nad cielesnością. Nigdy nie ukrywała (i tak było tym razem) ciała pod maską roli. Zawsze (czasami nawet brutalnie) łączyła bezpośrednią zmysłowość z poszukiwaniem transcendencji oraz pożądanie życia ze spotkaniem śmierci.
Na koniec, jeszcze w czasie spektaklu przypominam sobie obraz J. Malczewskiego „Thanatos”. Na pierwszym planie widać stojącą tyłem nagą kobietę, z narzuconą na ramiona długą czerwoną szatą, która pozwala zobaczyć jej ciało, z oznakami rozkładu. W ręku trzyma nie berło, a kosę. Jej dni są policzone, tak jak czas Marii Stuart. A co z nami?
W przygotowaniu tekstu inspirowano się wykładem prof. K. Duniec pt. „Ciało zamknięte w formę” opublikowane w: „Światło obrazu. Wykłady otwarte” (Kurator M. Dziewulska, Teatr Narodowy, Warszawa 2007).