Gdy odsłania się kurtyna, widzimy gigantyczne, wznoszące się ku niebu nowojorskie drapacze chmur, a pod nimi jakby przekrojone gilotyną wnętrze szarej brooklińskiej czynszówki. Szybko jednak przestajemy patrzeć na powietrzny pejzaż, a całą uwagę skupiamy na freudowskich psychologicznych rozterkach i dramatach mieszkańców owego ponurego domu. Ponurego jak dramat Arthura Millera, którego pierwszy i ostatni tryumfalny przemarsz przez polskie sceny miał miejsce w sezonie 1960/61. Nie znam recenzji z tamtych lat, ale mogę domniemywać, że fascynowała widownię wówczas tajemnica duszy przeciętnego Amerykanina, który przeżywa tragedię życiowego upadku, choć ma samochód, lodówkę i dom na raty. O wilczych prawach brutalnego kapitalizmu nie wspomnę, bo to była wtedy dla widza pełna abstrakcja; nie sądzę też, by reżyserzy traktowali sztukę jako oręż propagandowy. Co frapuje w Śmierci komiwojażera dzisiaj? Z jednej strony na pewno świadomie użyta przez
Tytuł oryginalny
Ciągle żywa "Śmierć komiwojażera"
Źródło:
Materiał nadesłany
Teatr nr 1