Jak ten prokurator Scurvy z Witkacego - skręciłem się z niesmaku, zżymałem i już mi lepiej. Ale słowo się rzekło, więc do "Balladyny" w Teatrze Polskim powracam. Jak już wspomniałem, przedstawienie jest bezstylowe, bez wyobraźni, monotonne, statyczne, przegadane i nudne, a w dodatku - bez adresata. Aktorzy zaś grają na zasadzie: ratuj się, kto może. Pustelnik zachowuje się jakby był recydywistą ze sztuki Mameta albo uciekł z "wariatkowa" Jerofiejewa. Matka Balladyny - jakby trafiła tu z kukiełkowej ballady lub z jasełek. Kirkor jest po trosze szlachetno-papierowy jak ze szkolnej dramy. Gralon zaś zdając Balladynie relację, siecze w powietrzu rękoma, na co by się żaden prawdziwy rycerz przed władczynią nie poważył, a przed czym zresztą ostrzegał aktorów już książę Hamlet. Na domiar złego, Kirkor i jemu podobne rycerstwa są jak z muzeum wojska polskiego, Skierko i Chochlik - jak z opery, a matka Balladyny - jak z podhalańskiej estrady poetyc
Tytuł oryginalny
Chuć Balladyny
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Poznańska nr 251