Spektakl nie wchodzi w głąb tekstu, a w rezultacie nie niesie żadnego głębszego przekazu. Staje się więc jedynie taką sobie, średnio śmieszną i zbyt dosłownie potraktowaną bajeczką o kilku nieudacznikach. Bez cienia aluzji do beztrosko się zaśmiewającej z wariactw świrów na scenie "normalnej publiczności" - o "Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie" w reż. Andrzeja Celińskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.
Chyba najgorszym sposobem opowiedzenia o dramacie Petra Zelenki jest streszczanie jego fabuły. Historie splatające się w tekście są na tyle specyficzne, że próba ułożenia ich w logiczną całość grozi niepowodzeniem lub popadnięciem w banał. Bo tak naprawdę nie chodzi w nim o to, że kogoś rzuciła dziewczyna, czy zdradził mąż, nie o to też, że jakaś kobieta do osiągnięcia orgazmu potrzebuje obecności w sypialni cichego obserwatora, a inna dzwoni do budki telefonicznej w poszukiwaniu partnerów na jedną noc. Te epizody to tylko powierzchnia, pod którą kryje się dużo ważniejszy temat. Zelenka używa ich bowiem do diagnozy społeczeństwa jako zbioru neurotycznych, samotnych, marzących o miłości, ale nie umiejących się porozumieć jednostek. Tytułowe szaleństwo jest natomiast permanentną cechą osobowości współczesnego człowieka. Pozorna lekkość tekstu i liczne, śmieszne historyjki mogą jednak zmylić i uwieść swoją atrakcyjnością realiz