Czuję się jak Gałkiewicz z Gombrowiczowskiej "Ferdydurke", którego nie zachwycała i nie przewiercała poezja Słowackiego. Z poszanowaniem wszystkich proporcji mogę śmiało stwierdzić, że obliczona na wzruszenie i poruszenie sztuka Ingmara Villqista "Noc Helvera" pozostawia mnie zupełnie zimnym.
Czuję się poruszony mniej niż ryba, w galarecie. A wokół szaleją Pimki i pieją, że oto geniusz samorodnie nastał. Niektórzy twierdzą nawet, że zalewają się łzami podczas przedstawień. Osobiście nie widziałem nikogo płaczącego, ale wierzę na słowo. Zresztą, pal licho łzy, wszak nie są koniecznym warunkiem odbierania sztuki w zachwyceniu. Tyle tylko, że jak wyciskacz łez łez nie wyciska, to nie działa, tak jak strzelba, która nie strzela. Jednoaktówka na parę bohaterów rozgrywa się w epoce dochodzenia do władzy sił przemocy, gardzących ludzkim życiem, wrażliwością i miłością. Może to nazizm, a może inny rodzaj totalitarnego systemu. Nieważne, zresztą aluzje polityczne są najsłabszą stroną tekstu Villqista. W tym nieludzkim czasie para bohaterów zmaga się ze swoim ludzkim przeznaczeniem. On, czyli Helver, jest mężczyzną upośledzonym umysłowo. Jego wrażliwość zatrzymała się na dziecięcym poziomie rozwoju. W dodatku Helver, j