Naczelny twardziel polskiego kina. Charyzmatyczny i… romantyczny. Mirosław Baka opowiada Beacie Nowickiej o roli przypadku, ucieczce przed hutą, „błędzie pedagogicznym” Andrzeja Łapickiego, wzorcu męskości, miłości do wnuka i wyprawach z żoną Joanną na krańce świata.
Niedługo obchodzi Pan okrągłą rocznicę urodzin. Czuje Pan różnicę?
Jak kończyłem 59 lat, to były kolejne urodziny, nic więcej. Ale kiedy cyferka z przodu zmienia się na szóstkę i wchodzi się w dojrzałą, seniorską dekadę, pojawia się refleksja: To już?! Cholera... Tak szybko zleciało! Człowiek częściej ogląda się wstecz, ale staram się nie kultywować spoglądania w przeszłość. Patrzę do przodu.
I słusznie. Pamięta Pan „Przypadek" Krzysztofa Kieślowskiego?
Oczywiście. Student medycyny, którego gra Boguś Linda, wbiega na dworzec i od tego momentu jego los toczy się według trzech różnych scenariuszy. Każdy z nas ma takie przypadki w życiorysie. Przypominam sobie rozmowę z Krzyśkiem przed rozpoczęciem zdjęć do „Krótkiego filmu o zabijaniu" na rynku Nowego Miasta w Warszawie. To był chyba pierwszy dzień na planie. Krzysiek po raz pierwszy mówił mi o teorii przypadkowości: „Wiesz, to jest trochę jak z »efektem motyla«, gdyby ta łyżeczka spadła teraz ze stołu, nasze życie potoczyłoby się innym torem". Zresztą w „Dekalogu V", przed wejściem do celi śmierci, mówię do swojego adwokata: „Może gdybym tamtego dnia nie pił z kolegą, wszystko skończyłoby się inaczej i nie byłoby mnie tutaj". Miałem wtedy 24 lata. Później ta przypadkowość wracała do mnie refrenem. Za każdym razem myślałem: A gdybym nie spotkał tej kobiety? A gdyby telefon nie zadzwonił...? Mówi się, że w życiu „trzeba być we właściwym miejscu, we właściwym czasie". To prawda. Ale gdyby – kontynuując - zadała mi pani pytanie, czy coś bym zmienił, odpowiedź brzmi - nie. Linia zapisana na mojej lewej ręce jest w porządku.
To pogdybajmy trochę jak Kieślowski. Pański pradziadek, dziadek i ojciec pracowali w Hucie Ostrowiec. Co Pana uratowało przed tą hutą? Wyobraźnia, bunt, marzenia?
Trudne pytanie... Myślę, że determinizm jest niedobry. Dziadek był już na emeryturze, ale jak patrzyłem na ojca, który zmęczony wraca z tej huty, to nie chciałem takiego życia. Nie było w nim nic pięknego. Rodzice harowali wiele miesięcy, żeby kupić nową wersalkę. Mieszkaliśmy w M3, jak je zobaczyłem po latach, nie mogłem wyjść ze zdumienia, że mogliśmy tak żyć. A w tamtych czasach to była norma. Co mnie uratowało? Może wrażliwość, jaką odziedziczyłem w genach po dziadku, który grał na skrzypcach, nie pozwoliła mi pogodzić się z tym, że tak będzie wyglądała moja przyszłość. Czułem, że to musi być coś innego, niebanalnego, może nawet szalonego, ale... nie miałem pojęcia, co. Chciałem doświadczyć wszystkiego, miałem ogromny młodzieńczy apetyt na życie. Zdarza się, że od najmłodszych lat człowiek intuicyjnie wie, że ma rękę do rysowania, grania na pianinie...
Pan wiedział?
Nie. We mnie nie odkryto takich talentów, natomiast w czwartej klasie podstawówki polonistka kazała mi nauczyć się wierszyka na pamięć i wystąpić na szkolnej akademii. Pomogła mi zrozumieć, o czym mówię, żebym nie klepał jak pod tablicą w klasie. Stanąłem przed całą szkołą na miękkich nogach, zacząłem mówić wiersz i nagle poczułem, że sala mnie słucha. Kupiłem ich uwagę. To było ekscytujące uczucie. Potem pojawiły się inne wiersze, kabaret, teatrzyk amatorski, ale dopiero w połowie klasy maturalnej pomyślałem o szkole aktorskiej: OK, ja, chłopak z Ostrowca, dwa razy w życiu byłem w teatrze, ale co mi szkodzi spróbować.
I udało się. Został Pan studentem warszawskiej szkoły teatralnej. Ale rok później jeździł Pan jako ratownik w karetce pogotowia. Drugi przypadek. Mógł Pan złapać bakcyla i pójść na medycynę. Mówiłabym teraz do Pana: panie doktorze...
(śmiech) Mogło tak być, oczywiście. Karetka - w tym moim dość zawiłym życiorysie zawodowym - pojawiła się w momencie, kiedy zostałem wyrzucony ze szkoły. Po roku zdecydowano, że nie nadaję się do zawodu aktora. Wtedy nikt niczego nie tłumaczył, po prostu nie dostałem indeksu z powrotem. I koniec. Później się okazało, że to była decyzja profesora prowadzącego Andrzeja Łapickiego. Po latach w swoich pamiętnikach napisał podobno, że byłem jednym z jego błędów pedagogicznych. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego mnie skreślił, zresztą nie dopytywałem. Stwierdził, że się nie nadaję, później ktoś inny uznał, że jednak się nadaję...
To był cios?
Ogromny. Stanąłem z plecakiem na Krakowskim Przedmieściu i musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie: Co dalej z tobą, człowieku? Czasy były takie, że na tych, którzy nie byli studentami, czekała armia Ludowego Wojska Polskiego. Nie miałem na to ochoty! Jednym ze sposobów, którego imali się chłopcy, była praca w pogotowiu ratunkowym. Tak znalazłem się w karetce. Z bliska zobaczyłem narodziny życia i śmierć. To, co wtedy przeżyłem, bardzo przydało mi się potem w aktorstwie. Jako sanitariusz przepracowałem parę miesięcy, żeby ponownie zdawać do szkoły aktorskiej. Dotknąłem czegoś magicznego i wiedziałem już na pewno, że chcę to robić. Dostałem się do Wrocławia i już nie pozwoliłem się wyrzucić, dotrwałem do końca.
Na trzecim roku fantastycznie zagrał Pan u Kieślowskiego. W świat filmu wszedł Pan z przytupem.
Pamiętam moment, kiedy poinformowano mnie, że to ja będę grał Jacka. Pojawiły się dwa skrajne uczucia: szalona radość, a po chwili ogromny strach, stres: Jezu, a jeśli ja to spieprzę, nie wykorzystam tej szansy?! Będzie katastrofa... W tym, że udało mi się nie schrzanić tej roli, była ogromna zasługa fantastycznego reżysera. Chłopak na trzecim roku nie jest dojrzałym aktorem. Oczywiście w dużym stopniu bazowałem na swojej intuicji, ale tak naprawdę cały czas byłem genialnie prowadzony za rękę przez Krzyśka, który wszystkie moje błędy, potknięcia, braki, próby poprawiał i prostował. Dzięki Kieślowskiemu dobrze wykorzystałem swoją szansę. A potem zdarzył się drugi film, trzeci i kółko zaczęło się kręcić.
Czy te role, które do Pana przychodzą, splatają się czasami z tym, co zdarza się w realnym życiu?
Ciekawe pytanie... Chyba nigdy, czytając scenariusz, nie pomyślałem: Ojeju, to jak u mnie w życiu! Raczej odwrotnie. To ja zabieram swoje życie do roli: mój stan emocjonalny, formę fizyczną, nastrój, myśli. Ktoś powiedział, że u schyłku XX wieku w Polsce było dwóch doskonałych, charyzmatycznych aktorów: Łomnicki i Holoubek. Łomnicki za każdym razem kreował nowego człowieka, wywracał siebie na lewą stronę i porzucał. Holoubek miał tę właściwość, że swoją osobowość przylepiał do każdej roli. Wydaje mi się, że w myśleniu o aktorstwie jestem bliżej Holoubka. Oczywiście zdarzają mi się wariactwa aktorskie, szczególnie w teatrze, gdzie lubię zabawy a la Łomnicki, ale w kostium filmowy wkładam zazwyczaj dużo więcej z Mirka Baki.
Mirek Baka pogrywa w domu przed żoną, synami?
A skąd! W życiu codziennym na pewno nie więcej niż pani, niż nasza kelnerka, chłopak za barem, tyle, ile każdy zwyczajny człowiek. Nie należy tego kojarzyć z zawodem. Ale grać przed bliskimi - w ogóle nie myślę w tych kategoriach. To rodzaj higieny psychicznej, żebym nie zatracił się w tym graniu. Myślę, że aktorzy są bardziej sobą niż ktokolwiek inny.
Ciekawa teoria... Żona aktorka Pana „czyta"?
Absolutnie. I vice versa. Aktorstwo to między innymi umiejętność patrzenia na ludzi. My się tego uczymy, Granie opiera się na doświadczeniach własnych i obserwacjach. Ja się ciągle gapię na ludzi. Proszę spojrzeć, za oknem idzie facet, który ma dziwny sposób chodzenia, a tamten coś zabawnie pije. To odruch. Gapię się na ulicę, „sczytuję" z ludzi ich historie, oczywiście nie odgaduję, jacy oni naprawdę są, ale snuję swoje wizje, mnie to szalenie ciekawi. Kiedyś powiedziałem mojemu przyjacielowi - pisarzowi, że noszę w głowie bibliotekę ludzi, bardzo mu się to spodobało. Każdy człowiek jest książką, w której można poczytać i zapamiętać. Gromadzić. Dziś należałoby chyba powiedzieć; twardy dysk, na którym nagrywam pliki z każdym napotkanym czy zaobserwowanym ciekawym człowiekiem.
Jaki wzorzec męskości wdrukował Pan w dzieciństwie na ten dysk?
Wzorem męskości był dla mnie dziadek. Z ojcem nie łączyły mnie dobre relacje, odszedł od nas, kiedy miałem 15 lat, nie był dla mnie autorytetem, natomiast dziadek był mężczyzną, który miał niesłychaną charyzmę. Czasami człowiek coś niesie ze sobą i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Tak było w przypadku dziadka Józefa, który był szewcem. Ojca mojej mamy. Uwielbiałem go. Za wszystko: ciepło, spokój, cierpliwość, pewność siebie, wewnętrzny balans. Za to, że był zawsze blisko mnie, mogłem się zwierzyć, pogadać. Nigdy się nie wymądrzał, po prostu pokazywał mi to, co było ważne dla niego. Nigdy nie podniósł na mnie głosu. Był najbardziej męskim facetem w moim dzieciństwie. Prawdziwy man, połączenie stanowczości z łagodnością. Ja w ten sposób definiuję silny charakter.
Naczelny twardziel polskiego kina też wydaje się ucieleśnieniem spokoju.
W sztuce, którą będę grał jutro w Teatrze 6. piętro, wypowiadam zdanie: „Niestety przy bliższym poznaniu wiele tracę" (śmiech). Staram się, ale nie zawsze mi wychodzi.
To sztuka „Edukując Ritę" w reżyserii Eugeniusza Korina. Premiera we wrześniu. To Pański debiut w Teatrze 6. piętro. Gra Pan profesora literatury angielskiej, a Maria Dębska fryzjerkę, która zapisuje się na Uniwersytet Otwarty. Zderzenie dwóch światów.
Mój bohater to facet z ogromnym dystansem do siebie, niesłychanie sarkastyczny, znudzony już nieco swoją pracą. Pojawienie się młodej fryzjerki, która chce zdobyć jak największą wiedzę o literaturze, o kulturze, wywołuje - dzięki jej wspaniałej osobowości - w jego myśleniu na temat pracy, życia dosyć duże zamieszanie. Jak w dobrym dramacie bohater, którego zastajemy w pierwszej scenie, a ten, z którym się żegnamy w ostatniej, to dwaj nieco inni ludzie, o różnych doświadczeniach. A granie z Marysią to jest ogromna przyjemność.
Chętnie zobaczę Państwa na scenie. Wraca Pan czasami do korzeni, do Ostrowca?
Wracam. Jestem z pokolenia, które po powrocie ze szkoły rzucało tornister i biegło na podwórko, do kumpli. Nie mieliśmy komórek, komputerów, za to były drzewa w parku, place budowy, las i podwórkowe sprawy. Zachowałem z tamtych czasów przyjaźnie, które cenię i kultywuję. Niestety wracani też na cmentarz do bliskich, ale za każdym razem ten powrót do korzeni jest ważny, wygładzający mnie. Uspokajający.
Tak sobie myślę, że Pan może być ucieleśnieniem i spokoju, i szaleństwa. To wielka atrakcja tego zawodu: bezkarnie pożyć przez chwilę cudzym życiem.
To jest właśnie moja definicja aktorstwa! W mentalności każdego z nas pojawia się ta ogromna chęć i pożądanie: choć przez chwilę być kimś innym. My możemy to sobie zafundować prawomocnie i bez konsekwencji. Jestem człowiekiem spokojnym, ale kiedy wchodzę na scenę czy przed kamerę, mogę wszystko: biegać na golasa, być mordercą, gwałcicielem, policjantem, zdrajcą, królem, bandytą, chorym psychicznie... Mogę odstawić każde szaleństwo, którego ja, Mirosław Baka, nigdy bym nie zrobił. Pewien reżyser bardzo się zdziwił, jak poprosiłem: „Skróćmy te ukłony". „Zwariowałeś, przecież jesteś aktorem!". No właśnie o to chodzi. Kiedy wychodzę na scenę, mogę grać wszystko, kiedy sztuka się kończy, do ukłonów wychodzi Mirosław Baka. Już jestem sobą. A ja nie lubię się kłaniać. Może trudno w to uwierzyć, ale odczuwam jakiś rodzaj zawstydzenia.
Synowie Łukasz i Jeremi nie poszli śladem rodziców, to Pana cieszy?
Bardzo. Ten zawód potrafi być bardzo niewdzięczny. Mając dwoje aktorów w domu, dorastali przy naszych blaskach i cieniach, widzieli radość z sukcesu, ale też stres, zmęczenie, niepewność. Mówi się, że aktor musi mieć skórę słonia i wrażliwość motyla. Odporność daje doświadczenie, ale trzeba uważać, żeby po drodze nie zgubić tej świeżej i cudownej naiwności dziecka. Łukasz jest operatorem, więc nie oddalił się od branży, ale młodszy jest - jak mówimy w rodzinie - „normalny".
Swoje ojcostwo zbudował Pan na kontrze do taty?
Kiedy urodził się pierwszy syn, pojawiła się myśl, żeby nie popełnić błędów ojca w stosunku do mnie. Ale z drugiej strony był ten drugi facet, czyli dziadek Józef. Chciałem być dla moich synów takim przyjacielem, takim człowiekiem, jakim on był dla mnie. To był drogowskaz. W międzyczasie pojawiło się wiele podręczników o tym, jak najlepiej wychowywać dzieci. Można te książki czytać i starać się do tych definicji dopasować swoje życie, ale one nie zagwarantują nam sukcesu. Nie da się uniknąć błędów. Popełniamy ich tysiące w każdej chwili. Można być za surowym albo zbyt opiekuńczym. Zbyt obecnym albo za bardzo zdystansowanym. Nie ma uniwersalnej recepty. Myślę, że jest tyle sposobów wychowania dzieci, ilu ojców. Trzeba być czujnym, czułym, uważnym. Jestem w przyjaźni z synami, lubimy się, pomagamy sobie - uważam to za jeden z moich największych życiowych sukcesów. Oczywiście jako ojciec mam swoje za uszami, synowie mi to punktują, ale zbudowaliśmy świetny układ ojcowsko-synowski.
Udała się też Panu sztuka rzadka, z żoną Joanną, aktorką Teatru Wybrzeże, od 35 lat wiedziecie dobre życie. Swój azyl zbudował Pan w Gdańsku.
Zakochałem się w kobiecie z Gdańska. W 1988 roku, tuż po zakończeniu studiów, zjawiłem się tutaj razem z moją żoną. Dziesięć lat mieszkaliśmy w bloku na gdańskiej Morenie. Potem przeprowadziliśmy się za miasto, ale wszędzie było daleko, traciliśmy mnóstwo czasu w samochodzie. W końcu znaleźliśmy stuletni dom, w którym oboje się zakochaliśmy. Uliczka, przy której stoi, to mała leśna enklawa niemal w środku miasta. Dom jest otoczony ogrodem, o który wspaniale dba Joanna. Kiedy wprowadziliśmy się po remoncie, usiadłem i pomyślałem, że to jest moje miejsce na ziemi. Priorytety z czasem się zmieniają, dziś wiem, że dom i rodzina to są rzeczy fundamentalne, bez nich nie dałbym rady. Dom trzeba stworzyć powolutku, ze wszystkimi przytulnościami, charakterem, który jest charakterem nas: mnie, Joanny i dzieci. To miejsce jedyne w swoim rodzaju, w każdym detalu wymyślone przeze mnie i moich bliskich. Dom. Trzy najważniejsze litery. Jak się coś takiego wypieści, wraca się do niego z ogromną radością. Jadąc do Warszawy, jestem podekscytowany, bo jadę do roboty. Ale kiedy wracam, jestem cudownie spokojny. To jeden z najwspanialszych momentów, gdy dojeżdżam autostradą do Gdańska i już z daleka czuję to charakterystyczne morskie powietrze. Wszystko się we mnie cieszy i uśmiecha.
Wyobraziłam sobie tę Pana błogą minę... Co to za uczucie, kiedy bierze się na ręce pierwszego wnuka?
Wow, tego nie da się opisać, wytłumaczyć. Intuicyjna, trochę podświadoma radość kontynuacji własnego życia. Jest takie zabawne powiedzenie: „Dlaczego dziadkowie i wnuki tak dobrze się dogadują? Bo mają wspólnego wroga". Babcia z dziadkiem są kochani, a rodzice wymagający. Dziadkowie są od rozpieszczania, a rodzice od wychowywania.
Uwielbiamy z żoną przytulać się do tego małego brzdąca, który ma w sobie tyle jasności, radości, energii życiowej. Gdy taka mała iskra zaczyna biegać po domu, bawiąc się z kotem, da się odczuć, że cały dom żyje tą zabawą. Wnuk wniósł w nasze życie beztroską radość. Długo najcudowniejsza i najcieplejsza była babcia, ale Jonatan powoli staje się chłopcem i nadchodzi czas dziadka. Już chodzimy razem na wyprawy do lasu. Chciałbym opowiedzieć mu o różnych sprawach, wielu rzeczy nauczyć.
Szczęściarz z Pana: piękny dom, świetna kariera, kochająca rodzina...
(śmiech) ...pasja. Od kilkunastu lat oboje z żoną dużo podróżujemy po świecie. Te dalekie podróże, które starannie planujemy, stały się ważnym elementem naszego życia. W zeszłym roku byliśmy na pustyni w Algierii, za dwa miesiące jedziemy na Sokotrę, jedyną w swoim rodzaju wyspę położoną na Oceanie Indyjskim, należącą do Jemenu. Staramy się szukać miejsc oryginalnych, egzotycznych, wyjątkowych. Nie lubimy poniewierać się w tłumie, wszystko sami planujemy. Często jest to mniej znana Azja, głębsza Afryka. Namibia, Botswana, Zimbabwe, Etiopia, Kenia, Tanzania. Byliśmy w Peru, Boliwii, chcemy jechać do Argentyny, Chile, na archipelag Ziemi Ognistej. Ogromną radość daje mi fotografowanie. Mogę podróżować z żoną do tych wyjątkowych miejsc i robić zdjęcia. Cudowne chwile. Zawsze byłem zachłanny na życie.