Cenzura, jak słusznie zauważył kiedyś Ryszard Marek Groński, w tzw. wolnej Polsce przeniosła się z urzędu przy ulicy Mysiej do ludzkich głów. Stamtąd pobożnym okiem obserwuje galerie, teatry, kina, szukając nieczystości, które trzeba wywabić: donosem, rozgłosem, a często i kopniakiem. Dziś bez przesady możemy już mówić o swoistej krucjacie, której cel jest jasno określony - ograniczyć wolność słowa tak, by służyła tylko jednej opcji. Tej prawomyślnej, czyli prawicowej - pisze Przemysław Szubartowicz w Przeglądzie.
W imię religii, moralności albo narodowej dumy ta nieformalna czy, jak określają ją krytycy sztuki, pełzająca cenzura rozprawia się ze wszystkim, czego nie rozumie i dlatego nie toleruje: ZAMIAST krytycznej Katarzyny Kozyry woli oglądać kiczowate makatki z jeleniami; ZAMIAST uchylającego rąbka trudnej tajemnicy Pedra Almodóvara chce widzieć filmową laurkę o prymasie Wyszyńskim; ZAMIAST odważnych spektakli Anny Augustynowicz wprowadza na scenę narodowo-wyzwoleńczą szopkę. ZAMIAST, a nie OBOK - to ważna i charakterystyczna dla tego zjawiska różnica. Pomocna Suka Aparat nieformalnej cenzury na ogół osiąga sukces - umie postawić artystę przed sądem, wywołać medialny skandal, zastraszyć szefa galerii, który z obawy przed utratą stanowiska podkuli ogon i nie pokaże kontrowersyjnej pracy, bezkarnie zniszczyć obrazoburczą ekspozycję, zmobilizować lokalne społeczności do odprawiania ustawicznych egzorcyzmów przeciwko szatanowi libertynizmu. Doty