Czy "Ten kult aktorów to żałość i po co to komu?" - refleksja Bartłomieja Miernika na marginesie pewnej festiwalowej dyskusji.
Byłem kiedyś świadkiem takiej sceny. Duży polski festiwal teatralny, za nami wieczorne prezentacje i rozmowa artystów z publicznością. Siedzimy w knajpie, smutno pijąc kolejne porcje dobrze zmrożonej substancji, a do naszego stolika podchodzi dziewczę na oko licealne. K. - "znana twarz z serialu" - odwraca się, daje autograf, robi selfie, a dziewczę uradowane zmyka. I nie byłoby w tym niczego specjalnie dziwnego, gdyby nie wiązanka owego kolegi spod nosa wymruczana, określająca tę nastolatkę dość dosadnie. Przypomniałem sobie tę scenkę całkiem niedawno, gdy do H. - aktora grającego w spektaklu pokazywanym w szkołach - ustawiła się kolejka licząca na oko sto dzieciaków. Każde trzymało kartkę, notes, komórkę, każde z wypiekami podniecenia na twarzy. Oto do ich szkoły przyjechał znany z TVN-owskiej produkcji młody chłopak. H. spokojnie pozował, uśmiechał się, rozdawał podpisy, wpisywał serduszka, czy co kto tam chciał. Po wszystkim został o