„Carmen” Georges Bizeta, Manuela de Falli, Emmanuela Chabriera w choreogr. Beate Vollack w Ballet of Oper Graz (Austria). Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Nie cierpię ulepszania dobrego, poprawiania sprawdzonego. I nie chodzi tylko o sztukę, ale o codzienność. To co nas otacza. Jednak nie będzie to lament człowieka nad zmianami w tkance miejskiej. Ale o tym jak to pewna choreografka wymyśliła, że będzie lepsza i stworzy w poczuciu własnej oryginalności i pewności siebie, arcydzieło. A wyszedł ostatecznie tragiczny bubel. Graz to kolejne miasto na liście artystycznych podróży. Ośrodek, który w 2003 roku był Europejską Stolicą Kultury. Na każdym kroku można zauważyć swoisty miks przeszłości i teraźniejszości. Z jednej strony Landhaushof czy Uhrturm, a tuż obok na rzece Mur projekt amerykańskiego architekta Vito Acconciego – Murinsel, szczególna sztuczna wyspa będąca łącznikiem dwóch brzegów. Kolejny nowoczesny obiekt autorstwa Petera Cooka oraz Colina Fourniera to Kunsthaus, przypominający obiekt kosmiczny połączony ze sprzętem wojskowym. Drugie, co do wielkości miasto Austrii walczy o status jego głównego ośrodka sztuki. Warto zadać pytanie jak na tym tle wypada sfera muzyczna? Tylko z obserwacji i komentarzy, niestety blado i nijako. Owszem opera posiada okazały budynek, który sięga początków wieku dwudziestego. Wnętrze pięknie wyposażone zbliża je do krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego. Tylko problem polega na tym, że tak jak budynek pokryty jest patyną czasu, tak program baletowy dorównuje mu jakością owej tradycji. Zapatrzenie w klasykę jest niezwykle ważne, ale musi być ono perfekcyjnie wykonane, przemyślane koncepcyjnie i jakość produktu winna być godna miejsca, w którym jest prezentowana. Zespół taneczny Grazu zatrzymał się w jakiejś dziwnej przeszłości. Jakby nie zauważono, że sztuka baletowa jest dziś w innym miejscu. A powszechna dostępność do zapisów wideo realizacji powoduje nieuniknione, niestety niepochlebne, porównania. Ta pozycja, niestety niska, w rankingu instytucji nawet w samej Austrii, jest winą szefowej baletu Beate Vollack. Przez kilka ostatnich sezonów stworzyła niewiele autorskich prac, zagospodarowując nimi głównie repertuar sceny. Artystka znana jest w naszym kraju, bowiem za dyrekcji Ewy Michnik w Operze Wrocławskiej, zrealizowała Don Kichota. I trzeba jej przyznać – ma wielkie ambicje. Tylko niestety ani możliwości, ani umiejętności nie potwierdzają owego słomianego zapału.
Ostatnią premierą, przygotowaną przez artystkę, była Carmen. Spektakl przypomina taką moją ulubioną opowiastkę. Idą dwie osoby, jedna pyta bez zastanowienia – „Jak się mówi – Iran czy Irak?”. I to jest kwintesencja prezentacji w Grazu. Baletowa wersja nieśmiertelnego opowiadania Prospera Mérimée, wykorzystana w operze Georgesa Bizeta, doczekała się setek opracowań, przeróbek, interpretacji i odkrywczych wykonań. Jednak Vollack zaskoczyła, niestety negatywnie, swoją inwencją. Ze wsparciem dramaturga Bernda Krispina, tworzy fresk o Hiszpanii, a nie opowieść miłosną. Zresztą historia widziana oczami Don Josego jest niezwykle pogmatwana i nielogiczna. Bowiem zaczyna się wątkiem, którego nie ma w dziele francuskiego kompozytora. Mamy wiejską sielankę. Parę młodych Micaelę i Don Josego. Prowadzą gospodarstwo i hodują byki. Pojawia się Escamillo, torreador i wybiera sobie najdorodniejszą sztukę. Na dodatek to nie samiec a samica. I w kolejnych scenach matador jest zawsze w towarzystwie wybranki. Na koniec, a jakże w arenie zabija owe zwierzę. Tylko ktoś zapomniał, że samice nie biorą udziału w corridzie. Kuriozum opowieści ma już miejsce na samym początku. Następnie nie wiadomo dlaczego Don Jose trafia do miasta i staje się wojskowym. Postać Micaeli blaknie i zanika. Rozpoczyna się kolejna miłość do Carmen. Nie jasnym jest kto to i skąd się wzięła. Tak po prostu stała z koleżankami i paliła papierosa. I uczucie wybuchło. Aby jeszcze urozmaicić opowieść zostaje wprowadzona postać Alter Ego Don Jose, który raz tańczy, a innym razem ogląda w rozpaczy swoje losy. Dalej, już w miarę zgodnie z operową opowieścią ma miejsce ucieczka Carmen, tawerna, przemyt, uwiedzenie i zdrada, a na końcu morderstwo niewiernej kochanki. Tylko konkludując można zauważyć, że to zemsta Don Jose na Escamillo – ty mi zabiłeś ukochane zwierzę, to ja tobie odbiorę miłość. I robi się trochę dziwnie i nieswojo. Cała historia rozgrywa się w jednej przestrzeni, która jest prawie wiernym odbiciem widowni opery. W ten sposób dokonuje się wypełnienie areny, gdzie ma miejsce walka na uczucia, a także realne zmaganie z żywiołem natury. Ten zabieg wymaga logicznego uzasadnienia. Bowiem dochodzi do konstrukcji teatru w teatrze. Niestety nic z tego nie wynika. Obdrapane i zdegradowane balkony i loże (projekt i kostiumy Jon Morell) posłużyły tylko jako symboliczne pole obserwacji i arkadowe wsparcie ustawienia tancerzy. I niestety największy problem jest z układem. Skala tanecznego banału i chaosu jest przerażająca. Vollack absolutnie nie radzi sobie ze scenami grupowymi, które przypominają nieskomplikowane układy szkolne. Nie lepiej jest w popisach solistów i duetów. Technika neoklasyczna wymaga dużego nakładu pracy i co najważniejsze precyzji wykonania. Bałagan na scenie, brak symetrii i jedności tańca zniesmacza i odrzuca. Inscenizatorka minimalizuje opowieść o miłości do tworzenia rodzajowych obrazów, które w żaden sposób nie wspierają akcji. Scena w tawernie, z bardzo dobrym Lillas Pasta (Giulio Panzi) przypomina sceny z Love Parade, ale w tragicznym wydaniu. Kostiumy niczym polskie lata osiemdziesiąte, gdzie pstrokacizna miesza się z bezguściem. Ciężki taniec dopełnia niemoc. Tam gdzie winno być żywiołowo jest przerażająco nudno. Jednak szczytem braku polotu staje się sekwencja z przemytnikami. Nie dość, że wyglądają jak kowboje z dzikiego zachodu spod płaszczy wyciągający kartony papierosów, to jeszcze Vollack wprowadza prawdziwy ogień i śpiewaczkę, wykonującą pieśni lamentu, które nie łączą się z opowieścią. Poszczególne sceny są uzupełnieniem wokalizy i jej tłem. Finał na szczęście posiada znamiona poprawności. Choć znów tempo jest wolne i wręcz ślimacze, a żywiołowości torreadorów brak, to ostanie rozstania bohaterów posiadają formę niezłego wykonania i oryginalnego układu. Ale znów śmierć rozwleczona została na kilka zakończeń i ostatecznych finałów.
Warstwa muzyczna to nie tylko instrumentalne fragmenty z opery Bizeta. Wykorzystano również kompozycje Emmanuela Chabriera (Habanera), a także Manuela de Falli – El amor brujo oraz wokalny utwór Siete canciones popularnes espanolas w wykonaniu Anny Brull. Ta interpretacja hiszpańskiej mezzosopranistki, solistki Opery w Graz, pozostawia wiele do życzenia. Głos jest nieczysty, bezbarwny. Zresztą, o czym była już mowa, wprowadzenie pieśni nie miało żadnego uzasadnienia dla logiki przedstawienia. Jednak jest i większy grzech muzyczny. Realizatorzy nie pomyśleli o aranżacji ścieżki dźwiękowej. Wykonanie wygląda tak, że mamy utwór, pauzę i przejście do kolejnego fragmentu. Ta nieznośna cisza wypełniana jest brawami, ale najgorzej, gdy nie ma czego oklaskiwać, to robi się nieprzyjemnie i dziwnie. W owej martwej pustce mają miejsce przejścia i chodzenia zespołu, który krząta się w niewiadomym kierunku i celu. Graz Philharmoniker, pod kierunkiem młodego i niedoświadczonego Stefana Birnhubera, grał powierzchownie i matowo. A cały klucz w podkładzie muzycznym polega na jego różnorodności i zniuansowaniu. Bowiem barwy Hiszpanii mają różne odcienie, a tu całość na jedno kopyto jak uwertura Bizeta – odegrana w formie Marsza Radetzkiego. Zespół baletowy to nie najlepsza kompania, trudno zresztą ocenić możliwości tancerzy, gdy mamy do czynienia z tak prostym i nieskomplikowanym układem. Oprócz wspomnianego Giulio Panziego, warto wyróżnić Kirsty Clarke jako Byka, która posiada świetne warunki do wykonania tańca klasycznego. Mało wyrazista Carmen w interpretacji Luci Hornej powoduje, że postaci faktycznie nie widać, nie czuć. Bije z niej pustka wykonania roli, a nie przeżycia namiętności. Habanera, która w operze zawsze wzbudza emocje siły uczuć, tanecznie była prostym chodzeniem, bez polotu i jakiejkolwiek inwencji. I owe przykre przykłady niemocy można mnożyć i punktować.
Dwa zespoły baletowe Austrii, głównych ośrodków kultury, pozostają w dziwnym kryzysie niemocy twórczej. Baletu Opery Wiedeńskiej w ogóle już nie odwiedzam. Prace jego obecnego szefa, Martina Schlapfera, są tak wydumane, chaotyczne i niedojrzałe artystycznie, że lepiej opuścić zasłonę milczenia. To co zobaczyłem w Grazu było anty-baletem i zaprzeczeniem jakości twórczej. Beate Vollack z końcem sezonu odchodzi z zespołu. Jej miejsce zajmie Dirk Elwert, dramaturg i menadżer baletu. Pierwszą jego decyzją, chyba słuszną, było usunięcie wszystkich prac dotychczasowej liderki. W nadchodzącym sezonie zaplanowano choreografie, między innymi: Marguerite Donlon, Andonisa Foniadakisa oraz Yarona Shamira. Monopol jednej artystki zostanie zmieniony na różnorodne poszukiwania twórcze. Nowy dyrektor budzi nadzieję na zmianę, ożywienie i nową jakość. Doświadczenie Carmen niech przeminie i trzeba o nim jak najszybciej zapomnieć. Czas na zmiany i nową jakość.
Carmen, Georges Bizet, Manuel de Falla, Emmanuel Chabrier, choreografia Beate Vollack, Ballet Oper Graz, premiera: luty 2023.