Najnowsza "Carmen" w La Scali wzbudziła szczególnie namiętne dyskusje prasowe w całej Europie. Dotyczą one głównie 42-letniej reżyserki z Palermo, która nazywa się Emma Dante. Jest uważana za reformatorkę operowej sceny, próbującą poprawić i unowocześnić libretta, podobnie jak u nas kilku takich, co się mają za mądrzejszych od pisarzy, kompozytorów, librecistów i kogokolwiek - pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.
Dante stworzyła osobną Campania Sud Costa Occidentale złożoną z akrobatów, tancerzy i mimów, na scenie używając tych elementów po mistrzowsku. Świetnie rozegrała zmianę warty, wyjście robotnic z fabryki cygar, kuplety torreadora, kwintet z przemytnikami, tercet i arię z kartami, sceny przed corridą i dialog finałowy. Jej umiejętność budowania spektaklu zdominowana jest szczególnym talentem w konstruowaniu scen zbiorowych. Nie wszystko mi się jednak podobało. Przesadna ekspresja i okrucieństwo kłótni w finale I aktu, naiwne alegorie ilustrujące przeżycia bohaterów (dwa monstrualne sznury wiążące duet Josego z Micaelą), symbolika umierającej matki. Wreszcie, podobny do znanych nam w Polsce bulgotów niektórych reżyserów, obraz idącej na początku i końcu przedstawienia katolickiej procesji. Że niby przez blisko 4 godziny mieliśmy do czynienia z apoteozą Carmen - świętej, męczennicy, bojowniczki, ofiary, bohaterki? Nonsens! W dniu 14 listopad