„Miejski ptasiarz” w reż. Weroniki Szczawińskiej we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
„Miejski ptasiarz” nie jest dla mnie spektaklem o ptakach. To znaczy nie do końca, bo przedstawienie, traktując o ich nieobecności, de facto o nich mówi, jednak prezentacja w reżyserii Weroniki Szczawińskiej w żaden sposób nie stanowiła relacji z kontemplacji natury czy próby zwrócenia uwagi na tych mieszkańców miasta, których na ogół nie dostrzegamy – mam na myśli oczywiście ptaki. Wspominam o tym nie bez powodu, bo – przeczytawszy kilka opublikowanych w Internecie recenzji ostatniej premiery Wrocławskiego Teatru Współczesnego – odniosłem wrażenie, że obejrzałem zupełnie inny pokaz, niż reszta recenzentów. Wprawdzie przestrzeń sceniczna (za którą odpowiada Marta Szypulska) została zaprojektowana w taki sposób, że można było – jak to ironicznie ujął w recenzji Mirosław Kocur – „usiąść pechowo” i nie widzieć niektórych działań aktorskich, jednak nie wydaje mi się, by moje miejsce na widowni było w takim stopniu pechowe, że nie dane mi było zobaczyć tego, co wszyscy.
„Miejski ptasiarz” to przedstawienie o przenoszeniu natury z doświadczenia do wyobraźni. Szczawińska umieszcza swoich bohaterów w świecie, w którym przyroda jest dana nie w praktyce (bo jej nie ma, jest zniszczona i całkowicie wyparta przez miasto oraz rozwój), a wyłącznie w myśli i wspomnieniu. Wykreowana przez reżyserkę opowieść dotyczy pustej, niekompletnej rzeczywistości, w której bohaterowie, fascynując się ptakami (a w rezultacie całym ekosystemem), muszą mierzyć się z ich brakiem. Podczas oglądania to właśnie poczucie nieobecności staje się wiodącą emocją: choć mowa o naturze, nie widzimy niczego, co żywe i zielone (nie licząc sztucznych kwiatów), a oglądamy za to porozstawiane po całej scenie elementy miejskiego krajobrazu. Na scenografię składają się bowiem części komunalnej logistyki: płyty chodnikowe, włazy kanalizacyjne, kratki do odpływu wody, nieduży blaszak i kosz na śmieci. Rośliny są przypadkowe, nieprawdziwe (między innymi plastikowe tulipany w wazonie), a pojawiające się gdzieniegdzie drzewa, między którymi aktor animuje ceramiczne figurki ptaków, nie dość, że są z materiałów sztucznych, to na dodatek są bardzo małe, jakby z kolejowej makiety. Nie ma w tej przestrzeni niczego, co by odwoływało się do naszego postrzegania przyrody – jako żywej, kolorowej, dającej radość i wytchnienie materii. Jest za to miasto, które jest bliskie nie tyle wyobrażeniom Awangardy Krakowskiej (ze słynnego manifestu „Miasto. Masa. Maszyna”), ile odhumanizowanemu, zdegradowanemu i brudnemu nie-miejscu z przyszłości.
Oglądając ostatnią premierę Wrocławskiego Teatru Współczesnego, odnosi się osobliwe wrażenie, że nie ma zupełnie na co patrzeć. Między światem opowiedzianym przez aktorów a wyrażonym w ich działaniach i scenografii zachodzi rozdźwięk, wyraźne pękniecie, które utrzymuje widza z jednej strony w ciągłym napięciu, a z drugiej w poczuciu niepewności. Jeśli postaci nie mogą doświadczyć kontaktu z naturą i muszą go sobie rekompensować albo wspomnieniami, albo wiedzą znajdującego się w parku komputera, który opowiada o obecnych w regionie ptakach, to ich przeżycia wydają się oglądającemu dalekie, zupełnie niedostępne. Choć bohaterowie funkcjonują w zupełnie innym porządku, niż my (być może to ład świata po katastrofie klimatycznej?), to jednak pozostają dla widza absolutnie współcześni (reżyserka wprowadza zresztą w przestrzeń znaków wiele symbolicznych odnośników do dzisiejszej popkultury – na przykład jedna z aktorek przemierza scenę jak wybieg, mając na nogach obuwie przypominające popularne modele luksusowego domu mody Balanciaga). Dzięki temu jednoczesnemu oddaleniu i przybliżeniu przedstawianej rzeczywistości prezentowana opowieść z jednej strony wydaje się abstrakcyjna, a z drugiej powiązana z naszą: tak, jakby bohaterowie znajdowali się o krok od nas, w niedalekiej przyszłości.
Wprawdzie oglądanie przerdstawienia nie przebiega w poczuciu wspólnotowości, podkreślana jest symultaniczność spektaklu i indywidualność odbioru (aktorzy nawiązują interakcje tylko z pojedynczymi widzami, poszczególni oglądający dostają lornetki, a w zależności od tego, jakie miejsce zajmiemy na widowni, nie dostrzegamy niektórych działań scenicznych), jednak odbiorca ma wrażenie bycia nie tyle osobnym, ile poza kontekstem, niejako na zewnątrz. „Miejski ptasiarz” proponuje wizję świata, który nie może się do końca wydarzyć: jest zawieszony między znanym a nieznanym, doświadczonym a niewyobrażonym, teraźniejszością a przyszłością. Jest po prostu niekompletny. Wiele rzeczy w związku z tym w nim się nie dzieje, estetycznie konstruowany jest na bazie przeciwieństw: zamiast zieleni drzew obserwujemy czerń ścian oraz porozwieszane na suficie kable i reflektory; zamiast śpiewu ptaków słuchamy nieprzyjemnych miejskich odgłosów, a także wszelkiego rodzaju tarć i zgrzytań. Trudno znaleźć w tym wszystkim miejsce dla siebie, cały czas czuje się sprzeciw wobec takiej rzeczywistości, co – jak mniemam – było celem Szczawińskiej. Na tym poziomie reżyserka uzyskuje bowiem wyraźnie polityczny potencjał – strasząc widza ukazaną perspektywą przyszłości (bo skoro bohaterowie żyją w innym porządku, ale zbliżonym do naszego, to muszą pochodzić z przyszłości), motywuje go do działania, zastanawiania się nad tym, co może już teraz zrobić, by nie dopuścić do zupełnego przekształcenia się naszego świata w zabetonowaną, pozbawioną przyrody rzeczywistość.
O ile jednak wszystkie wprawione w ruch mechanizmy spełniają swoje zadania, o tyle nie sposób powiedzieć, że „Miejski ptasiarz” jakkolwiek zapada w pamięć. Szczawińska tworzy ciekawą przestrzeń znaków i sensów (na przykład wtedy, gdy kratka studzienna okazuje się nagle modowym wybiegiem, a postać-ptak karmi żelkami w kształcie dżdżownic ceramiczne pisklęta), jednak przez korzystanie z dość wyeksploatowanych sposobów mówienia o naturze (podkreślania immanentnej dla człowieka potrzeby obcowania z przyrodą, ukazywania współistnienia ludzi i zwierząt itd.), nie wychodzi poza oczywiste konstatacje. Wrocławski spektakl jest poprowadzony z ekokrytycznej perspektywy, zadaje kłam wielu nieprawdziwym opozycjom (takim jak ta, która kontrastuje ze sobą miasto i naturę), jednak grzęźnie na poziomie projekcji: samo uzmysławianie widzowi, że jest częścią ekosystemu, że jego poczucie własnego „ja” wynika w dużej mierze z kontaktu ze zwierzętami i naturą, to w tym wypadku za mało. Przedstawienie prowadzone jest tak, jakby chciało uzmysłowić publiczności coś więcej, uchwycić to, czego wszyscy – już, a może jeszcze? – nie dostrzegamy, ale nic takiego się nie wydarza. Potwierdzone zostają jedynie przedzałożenia i przypuszczenia, z którymi odbiorca przychodzi na prezentację o szeroko rozumianej ekologicznej tematyce.
Wprawdzie wiele ze scen ogląda się z dużą uważnością (niektóre z nich przywodzą na myśl „Skrzywienie kręgosłupa” w reżyserii Natalii Sołtysik, również z WTW), jednak ostatecznie ma się wrażenie, że twórcy mogli bardziej zaufać intuicji i inteligencji odbiorcy. Choć Szczawińska proponuje przedstawienie wymagające cierpliwości i skupienia, to pod koniec decyduje się ukazać wszystkie sensy wprost – dydaktycznie, jakby zapominając o potencjale bogatej siatki znaczeń, którą przez cały pokaz rozwija. Finał spektaklu rozczarowuje, zamyka możliwość dalszej dyskusji, wykładając, co autor miał na myśli.