Jedną z pereł w bogatej koronie tegorocznej edycji Warszawy Singera był przedpremierowy pokaz filmu „Krafftówna w krainie czarów” i spotkanie z jego bohaterką. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
Film obrósł już legendą, a to za sprawą kilkuletniej pracy nad jego realizacją, a czasem walki o jej ukończenie. Wciąż brakowało środków, ale nie brakowało determinacji jego twórcom. Remigiusz Grzela (scenariusz), Paweł Kowalewski i Piotr Konstantinow (reżyserzy) przejęli bowiem od aktorki jej determinację – jeśli coś postanowiła, musiała dopiąć swego. Barbara Krafftówna jest bowiem osobą energiczną, zdecydowaną i upartą. Niewielka wzrostem, ale wielka duchem. Jeżeli coś postanowi, wytknie sobie cel, to zwykle tak właśnie się staje.
Tak też się stało i tym razem. Powstał film, który trudno określić gatunkowo. Bo jest to film w pewnej mierze poetycki, na pewno kreacyjny, ale i dokumentalny jednocześnie. Nie dokumentuje jednak w sposób archiwalny choćby najważniejszych momentów artystycznej kariery Barbary Krafftówny, ale próbuje skupiać uwagę widza na pewnych węzłowych zdarzeniach i skojarzeniach. Buduje mosty między przemyśleniami Krafftówny, jej refleksjami o życiu i czasie minionym a wybranymi dokonaniami na wielkim i małym ekranie i, oczywiście, w ukochanym teatrze. Stąd cytowane w filmie sceny z legendarnego filmu Wojciecha Hasa „Jak być kochana”, w którym Krafftówna stworzyła wielką kreację, fragmenty piosenek z Kabaretu Starszych Panów, wyimek z telewizyjnej „Wizyty starszej pani” w reżyserii Jerzego Gruzy, w której mroziła jako Klara Zachanassian Henryka Borowskiego jako swego byłego ukochanego Illa, czy też zapisy ze spektaklu jubileuszowego w Teatrze Polonia, a nawet zakulisowe scenki zarejestrowane podczas ostatniego przedstawienia „Trzeba zabić starszą panią” w Och-Teatrze.
Ale są też cytowane fragmenty z wcześniejszego spektaklu jubileuszowego w Teatrze na Woli, „Oczu Brigitte Bardot” (2008), w którym partnerował aktorce Marian Kociniak. To była sztuka napisana na zamówienie Barbary Krafftówny, która już wcześniej (2006) obstalowała u Remigiusza Grzeli monodram „Błękitny diabeł”. Ten monodram w reżyserii Józefa Opalskiego nie przypadkiem ukazał się na afiszu Teatru Muzycznego w Gdyni. To właśnie w tym miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się scena pod dyrekcją Galla, debiutowała aktorka (1946). Po upływie 60. lat wystąpiła tu z opowieścią o ostatnich latach życia Marleny Dietrich. Monodram oparty został na rozmowach Remigiusza Grzeli (Paryż, 2003-2005) z sekretarką Marleny Dietrich. Tak nawiązała się więź późniejszego scenarzysty filmu z legendą polskiego kina i teatru. Mówił o niej autor przed przygotowaną na 80. urodziny artystki premierą „Oczu Brigitte Bardot” – co z tego że zjechaną przez recenzentów, skoro burzliwie oklaskiwaną przez publiczność:
„Dla mnie Barbara Krafftówna nie ma wieku. Mówię zresztą, że obchodzi moją sztuką „zero ósme” urodziny. Chciałem więc napisać sztukę, która będzie traktowała o młodości, która się nie starzeje. Bohaterka, Anastazja R, ma więc 108 lat! Mimo to nie przestaje się zachwycać światem. Nie przestaje się rozwijać. Jest w niej potrzeba poznawania, oglądania, dobierania się do siebie poprzez świat, który poznaje. Można powiedzieć, że jest stara jak świat, ale czy mimo jej wieku świat przestał być świeży? I to jest jeden poziom tego tekstu. Pamiętałem oczywiście, że piszę tekst jubileuszowy. Chciałem więc związać z nim tematy obecne w biografii Barbary Krafftówny – życie, nie bez dramatów, teatr, który pozostawia życie po drugiej stronie rampy, i kino, które ożywa na ekranie i pozwala filmowi nieustannie zaczynać od nowa -jeśli oczywiście celuloidowa taśma nie wylądowała w zamkniętym na wieki archiwum”.
Wszystko to prawda. I to nie tylko prawda o bohaterce sztuki, ale o jubilatce wciąż ciekawej świata, chłonącej nowe wrażenia i błyskotliwie reagującej na wszystko to, co się wydarza. Tę niezwykłą żywotność, żywiołowość dostrzegli przed laty wybitni polscy recenzenci. Edward Csató pisał, że „ma ona w sobie organiczną «naturalną nienaturalność», zaczynając od głosu i ruchu, które czynią wrażenie, jak gdyby z baletową płynnością przepływały przez niewidoczne jakieś katarakty i przeszkody, poprzez spojrzenia, reakcje na słowa i zachowanie się partnerów, aż do umiejętności tworzenia wokół siebie niesamowitością trącącej aury psychicznej”. Jan Kott, po premierze „Iwony, księżniczki Burgunda” (1958, reż, Halina Mikołajska) notował: „Krafftówna w roli Iwony była doskonała; limfatyczna, przewrotna i tak drażniąca, że sam miałem ochotę ją zabić. Rzeczywiście istniała, prowokowała swoją nieokreślonością”. A Maria Czanerle w sylwetce aktorki „Clownada Barbary Krafftówny” (w książce: Maria Czanerle, „Panie i panowie teatru”, Kraków 1977, s. 42-50) wspominała: „Pewnie przez ów wdzięk naiwności stała się też Krafftówna wymarzoną bohaterką najweselszej i najstarszej komedii – komedii dell’arte. Jej Zerzabella w „Paradach” Potockiego (1958) i „Księżniczka Turandot” Gozziego (1959) były popisem radości czystej, jeszcze niezaćmionej „egzystencjalną” mgiełką. Wrażenie arlekinady czy swojskiego zawadiactwa towarzyszyły prawie wszystkim jej rolom”.
Krafftówna wiedziała, „jak być kochana”. Od zawsze towarzyszył jej podziw dla warsztatowego kunsztu i czegoś więcej, co tak świetnie uchwycili twórcy filmu w jego tytule. Tytuł ten po prawdzie zawdzięczają wcześniejszej, a dodać trzeba: znakomitej książce, tak samo nazwanej, złożonej z rozmów z Barbarą Krafftówną, które prowadził Remigiusz Grzela. A z kolei rozmówcy odwołali się w tym tytule do ważnego spektaklu w artystycznej biografii aktorski, czyli do „Alicji” na podstawie powieści Lewisa Carrolla „Alicja w krainie czarów” i „Alicja po drugiej stronie lustra” w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego, ze scenariuszem Pawła Miśkiewicza i Doroty Stajewskiej, którą w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy wyreżyserował Paweł Miśkiewicz (2008).
To był niezwykły spektakl, w którym widzom ukazywała się scena głęboka, wydłużona niczym tunel. Przypominała modny klubowy bar albo wagon kolejowy. Na przedzie w fotelu tkwiła Alicja (wyśmienita Barbara Krafftówna), a na oparciu fotela jej młodsze alter ego (Klara Bielawka, ówczesna absolwentka szkoły teatralnej w Krakowie). Długo nic się nie działo. Nagle w tyle sceny otwierały się rozsuwane przeszklone drzwi – pojawiała się konduktorka i zarządzała: Bilety do kontroli. Alicja nie akceptowała zastanej sytuacji, opierała się, próbowała racjonalizować. Ale w świecie stworzonym przez Lewisa Carrolla, w jego sennym marzeniu-koszmarze wszystko było opak i przeglądało się w absurdalnie wykoślawionym zwierciadle. Niby przeciwna strona lustra, a jednak coś więcej – podróż w głąb mrocznego ja, własnych niepokojów. Dlatego w przedstawieniu Miśkiewicza były dwie Alicje: ta starsza przyglądała się młodszej, choć tak naprawdę nie wiedziała, z czasem wiedziała coraz mniej, czy ona to ona i traciła poczucie realności. Maciej Słomczyński dawno temu odkrył surrealistyczne, wieloznaczne dno opowieści o Alicji. Przedstawienie Miśkiewicza szło w tę samą stronę. Utrzymane w somnambulicznym rytmie, zagadkowe, chwilami groteskowo zabawne, z pełnymi dwuznacznej perwersji piosenkami, a przede wszystkim nieustanną grą między postaciami niepewnymi własnej tożsamości.
Ta właśnie atmosfera zagadkowej niepewności towarzyszyła widzom filmu o Krafftównie. Jej głęboko zamyślone oczy, tajemnica skojarzeń i wspomnień, niedopowiedzenia i niebywała wola tworzenia, pozostawiania po sobie śladów, budziły niepokój.
Mimo tych niejasności przeziera jednak z obrazu Kowalewskiego/ Konstantinowa odpowiedź na pytanie: co trzeba czynić, aby stać się Alicją? Krafftówna na takie i podobne pytania, wciąż ma tę samą odpowiedź: trzeba być perfekcyjnie przygotowaną. Tajemnicą aktora jest warsztat. Stąd okazywana przez aktorkę wdzięczność nauczycielom, a przede wszystkim do Iwo Gallowi, w którego kręgu dojrzewała: „Gall przygotował mnie do zawodu – zwierzała się Justynie Hoffman w rozmowie publikowanej w magazynie internetowym „Yorick” – i kształtował moją duszę w sposób niesłychanie subtelny. Debiutowałam w wieku 18 lat, w sztuce Tadeusza Gajcego „Homer i Orchidea”. Wtedy Gdańsk to było sprzątanie gruzów, budowanie wszystkiego od początku, powstawanie ze zgliszcz wojennych. Byliśmy młodzi, mieliśmy entuzjazm i pasję. Pod opieką Galla nie tylko graliśmy i rozwijaliśmy się artystycznie, ale i wykonywaliśmy wszystkie prace pomocnicze w teatrze; byliśmy inspicjentami, suflerami, rekwizytorami, fryzjerami i garderobianymi. Gall uczył nas miłości, pokory, skromności i poszanowania teatru. I warsztatu, warsztatu, warsztatu”.
Oto tajemnica Barbary Krafftówny. Oto jej kraina czarów.