Kilka zupełnie banalnych myśli wywołał we mnie zielonogórski spektakl "Iwony, księżniczki Burgunda". Myśli o teatrze w ogóle - o tym, czym się nie staje poza życzeniami wytrwałych marzycieli. Teatr jest dziś instytucją w której wystawia się sztuki, a odbiór ich rzadko bywa świętem dla publiczności. Nikt zdaje się na takie święto nie czeka. Nie czeka w tym sensie, który mógłby przydać widowisku jakiejś nowej wartości, dopełnić je, ukonkretnić, dookreślić przez zetknięcie z życiem spoza rampy. Gombrowiczowskie przedstawienie, które oglądałam kilka dni po premierze, nie miało od początku nic z niespokojnej atmosfery oczekiwania. Przed drugą krzesła zajmować zaczął tłum rozkrzyczanej młodzieży. I odegrano spektakl. Odrobiono lekcję. Po kilku latach, które dla teatromanów wydawały się wiekiem, nazwisko Haliny Mikołajskiej znów pojawiło się na teatralnym afiszu. Co prawda nie w Warszawie (jak to się stało, że jej wielkie
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Literackie