„Szczęśliwy Syzyf” Tadeusza Pryczaka w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Paweł Borek z Nowej Siły Krytycznej.
„Szczęśliwy Syzyf” w reżyserii Tadeusza Pryczaka fabularne oscyluje wokół, powiedzmy, rodzajowych scenek z życia trzech współlokatorów. Jednak stroje są szare, projekcje wideo czarno-białe, muzyka zdeformowana, a dzwonek do drzwi brzmi jak alarm antywłamaniowy. Co więcej scenę wypełnia wielki, pochylony w stronę widowni podest. Spektaklowi Teatru Łaźnia Nowa nastrojowo najbliżej do muzycznych kompilacji w stylu Polish Doomer Mix. Do bólu polska, do bólu jesienna, do bólu rozczarowująca rzeczywistość.
To też świat uwięziony w emocjonalnej suterenie. W relacjach bohaterów zaciera się granica między nienawiścią a troską (piszę o trosce, bo ciężko tu mówić o miłości – dostrzec można ewentualnie jakiś jej cień, powidok). Joy, Gavin i Kay rozdarci są między ironiczną samoświadomością a prawdziwym, boleśnie prawdziwym cierpieniem. Cierpieniem straty, bezsensu, bezsilności. Zagłębiamy się w nieprzyjemne, nieestetyczne stany z całą filozoficzną i egzystencjalną odpowiedzialnością. Na krótką metę wiele można zakrzyczeć, zapić, zagłuszyć. Ale co dalej?
Duże wrażenie zrobił na mnie Kamil Pudlik, który wciela się w rolę Kaya. Nie wiem, jak wiele improwizuje, ale wiem, że nie byłem w stanie wychwycić różnicy; w jego słowach nie ma śladu papieru, na którym, zakładam, były zapiane. Udaje mu się wyrazić (bo nawet nie wypowiedzieć – to się dzieje też na poziomie niewerbalnym) chaos skrajnych stanów emocjonalnych. Jest w sytuacji permanentnego rozedrgania. Poruszająca jest scena telefonicznej rozmowę z partnerką, w której wchodzi w dialog z własnymi słowami puszczonymi z nagrania (a może bardziej wspomina, odtwarza w głowie wymianę zdań z przeszłości, żałuje tego, czego wtedy nie powiedział). Pudlik potrafi łączyć skrajności – ból, ironię, rozczarowanie. Te ogólne i, przyznaję, mało konkretne określenia można by mnożyć. Jednak najważniejsze jest to, że umie grać wyraziście, nie wpadając w manieryzm czy egzaltację – a krzyczy dużo. Jednak jego „krzykliwość” jest przejmująca. Udaje mu się zniuansować gniew, dodać domieszkę frustracji, cierpienia, smutku. Kiedy kamera robi zoom na jego twarz, widzimy rozpalone oczy.
Szkicując fabularną oś w skrócie à la „Trudne sprawy”: operatorem kamery jest Łukasz Gawroński, który wciela się w postać Gavina. Hobbistycznie tworzy filmy, co staje się kością niezgody we współlokatorskich relacjach. Depresyjno-agresywną stagnację grupy przerywa pojawienie się dostawcy jedzenia i rapera – Huberta (Bartosz Czarny), a przede wszystkim jego zbliżenie się do Joy (Wiktoria Krążek). Gavin i Kay zaczynają częściowo obwiniać za swoje cierpienie miejsce, w którym żyją, podejmują decyzję o wyprowadzce.
Wiktoria Krążek tworzy postać mniej barwną i mniej „głośną” niż jej sceniczni partnerzy, ale równie poruszającą. Zwłaszcza w śpiewie czy niepokojącym, nerwowym śmiechu, który ukrywa to, co trudno nazwać i wypowiedzieć. „Wszystko jest w porządku” – mówi w akompaniamencie narastającego, ogłuszającego szumu. To nie jest szum lasu, ani zamknięty w muszli szum morza. To bardziej szum bólu głowy, silny, bezwzględny. Niezwykle poruszająca jest następna scena, w której z wtórującym jej pogłosem, do góry nogami, mówi fragmenty „Zielonej róży” Tadeusza Różewicza. To monolog o tym szczególnym poczuciu, że wszystko co znamy, odchodzi – my także. „Mówię, że nic jest w nas” – pada ze sceny.
Z tego, co dotychczas napisałem to nie wynika, ale „Szczęśliwy Syzyf” to bardzo zabawny spektakl, przynajmniej momentami. Fragmenty filozoficznego eseju Alberta Camusa „Mit Syzyfa” czy wiersz Różewicza pojawiają się obok mniej lub bardziej prawdziwych cytatów ze starożytnej „Sztuki wojny” Sun Tzu, streamów Rafonixa, filmiku ze skokiem Pawła Jumpera i innych kulturowo-społecznych fenomenów początku XXI wieku. Tych śmieciowo-popkulturowych (piszę to z miłością) odniesień nie zrozumiałoby dziecko z epoki wiktoriańskiej i pewnie spora grupa widzów urodzonych w erze przedinternetowej. Reżyser (student V roku reżyserii w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych) z premedytacją nie dokonuje wyjaśnień i tłumaczeń, unika bezsensownej pogoni za tym, żeby wszystko było zrozumiałe dla wszystkich. I częściowo dzięki temu efekt jest tak autentyczny.
Pomimo, że cały spektakl oscylujemy pomiędzy emocjonalną sauną a emocjonalną kriokomorą, humor w żaden sposób nie odbiera mu filozoficznej wagi. Pryczak traktuje koncepcje szczęśliwego Syzyfa poważnie, w filozofii absurdu doszukuje się odpowiedzi na ponadczasowe dążenie do sensu i celu życia (przepraszam za to skrajnie pretensjonalne zdanie – „Szczęśliwy Syzyf” nie wpada w takie tony). Nawet jeśli reżyser przebiera Syzyfa z tuniki i sandałów w sneakersy i kominiarkę, to jest to transformacja nie tylko estetyczna. W końcu żyjemy w rzeczywistości, w której idiotyczne wypowiedzi Marcina Najmana są tak samo realne jak śmierć. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi. Taki też jest kod kulturowy, w którym zanurzona jest zdecydowana większość osób urodzonych w latach dziewięćdziesiątych i później, abstrahowanie od tego byłoby, nomen omen, absurdalne.
„Trzeba wyobrazić sobie Syzyfa szczęśliwym” – pisze Camus. I chociaż zakończenie spektaklu dalekie jest od happy endu z samochodem (czerwonym) odjeżdżającym pustą (amerykańską) autostradą w stronę słońca, ta myśl jest w nim obecna. Pryczak zdaje się zgadzać z Camusem co do tego, że już sama akceptacja absurdalności życia (czyli też bólu i cierpienia) staje się podstawą do odnalezienia jego sensu. Każdy bohater „Szczęśliwego Syzyfa” na swój sposób do tej akceptacji dochodzi. Najciekawszy jest przypadek Gavina i Huberta, którzy postanawiają tworzyć razem. Kluczowe w ich drodze są ostatnie sceny, w tym mowa Gawrońskiego, apoteoza tworzenia głupot i wygłaszania fikcyjnych przemówień „odbierając” Oscara. Głosi ją, jak na manifest przystało, stojąc na krześle. To też pochwała dobrej zabawy jako antidotum na bezsens (piszę to bez najmniejszego cienia ironii). „Artystyczne walory” nie mają tu znaczenia – taką twórczością może być rekreacja filmiku z upadającym rowerzystą czy (anty)intelektualny rap z podziemia.
I nawet jeśli miałem momentami wrażenie, że spektakl Tadeusza Pryczaka to dzieło nie do końca ustalone – bo zdarzają się techniczne potknięcia, jest kilka fabularnych ślepych uliczek, czy mało komunikatywnych dialogów – to może i tym lepiej. „Szczęśliwy Syzyf” to nie jest zmęczona sobą teatralna skamielina. Techniczno-formalna nieprecyzyjność właściwie w niczym nie przeszkadza. W Łaźni poczułem życie z wszystkim co w nim brzydkie, kwaśne i śmieszne (znowu – spektakl na szczęście jest mniej pretensjonalny niż ja). Wnioskując po tym spektaklu Tadeusz Pryczak umie robić teatr i wie, po co go robić, a to naprawdę wiele.
Już nigdy nie przestane myśleć o tym, że Paweł Jumper to polski Syzyf. Po raz milionowy wspina się na podest ze schodkami, a przypomnijmy – jest wysoko, około półtora metra. Bogowie okrutni, konkretnie my, skazali go na upadek. Padał już miliony razy, a jednak znów staje z rowerem nad przepaścią (przypomnijmy – można dzwonić pod 0-700 i pytać o bolida). Wystarczy, że klikniesz, on znów upada, znów się podnosi. Znów pada historyczne „ała”. A może nie, może to tylko niedorzeczna, zupełnie nietrafiona metafora. Ten spektakl dodaję odwagę stwierdzić, że to nie ma znaczenia. Mnie się ta metafora podoba – i to przecież już jest coś, to już jest jakiś sens.
Paweł Borek – student prawa i wiedzy o teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Półprofesjonalny poszukiwacz dziury w całym i koneser rozmów zasłyszanych w tramwaju.