- Urząd marszałkowski swą decyzją o odwołaniu dyrektora, który wygrał konkurs i z którym podpisano kilkuletni kontrakt, zadrwił z parlamentu, bowiem zignorował ustawę o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Argumenty przedstawione w piśmie o odwołaniu są groteskowe. Najwidoczniej urząd nie chce teatru ambitnego. Może aspiracje decydentów sięgają jedynie taniej rozrywki. Ta, ich zdaniem, przyciągnie widza - Stanisław Brejdygant o sytuacji w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.
ROZMOWA ZE STANISŁAWEM BREJDYGANTEM* Magdalena Mach: Dlaczego zdecydował się pan na współpracę ze sceną rzeszowską? Stanisław Brejdygant: - Kilka lat temu zostałem zaproszony, by wyreżyserować tu "Ławeczkę" Gelmana. Nie znałem przedtem miasta. No i zachwyciłem się nim. Odkryłem też walory zespołu Teatru im. W. Siemaszkowej. Okazało się, że jest tu przynajmniej kilkoro doskonałych aktorów. No i gdy dowiedziałem się, że na stanowisko dyrektora tej sceny kandyduje znany mi, stosunkowo młody reżyser, wychowanek Zygmunta Hübnera, postanowiłem zespołowi i jego liderowi pomóc. W oparciu o moje teksty powstały dwa przedstawienia: "Nadludzie" i "Cieśnina Duchów. Manitoba". Ten ostatni spektakl to spełnianie misji. Żaden teatr w Polsce, oprócz rzeszowskiego, nie odniósł się w mijającym roku do tragedii wołyńskiej, do konfliktu dwóch bratnich narodów. Remigiusz Caban chciał odzyskać prawdziwego, świadomego widza. A to wymaga konsekwencji