"Happy End" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Przed samym końcem spektaklu pada parę haseł, które chętnie zakwalifikowalibyśmy do politycznego populizmu ("czym jest przestępstwo obrabowania banku wobec zbrodni posiadania banku"), ale jedna z aktorek zapobiegliwie pokazuje sfatygowany egzemplarz: to przecież stary tekst Brechta z lat 20. Przedstawienie Tadeusza Bradeckiego po prostu żadnych ambicji uaktualniania ideowych przesłań "Happy Endu" [na zdjęciu scena ze spektaklu] nie żywi. Służy głównie prezentacji nieśmiertelnych songów Kurta Weilla i paru gagów na kanwie konwencjonalnej historyjki o miłości gangstera do dziewczyny z Armii Zbawienia. Świetnie śpiewają i pysznie wygłupiają się Ewa Konstancja Bułhak w roli płciowo rozbudzonej charytatywnej dziewoi, Emilian Kamiński jako gangster Nakamura (jego japońska wymowa polega na zamienianiu zgłosek "s" i "c"; proszę sprawdzić, jakiej to wymaga gimnastyki języka), młody Modest Ruciński z dobrym głosem i oryginalną vis comica, także Arkadiusz