Maj zaowocował w Warszawie wysypem sztuk kameralnych. W Ateneum - "Oleanna" z Krzysztofem Kolbergerem i Magdaleną Wójcik, na Scenie Prezentacje - "Zbrodnie kobiet" z Ewą Dałkowską i Ewą Wiśniewską, a Dramatyczny zdecydował się na "Listy miłosne" z Ewą Żukowską i Jerzym Zelnikiem.
"Listy miłosne" Alberta Ramsdella Gurneya, dramatopisarza i nowelisty amerykańskiego, zaczęły robić karierę od momentu prapremiery w 1988 r. Wydają się samograjem, stworzonym dla teatru impresaryjnego, objazdowego; rekwizyty można przynieść w kieszeni (kilka kartek), a scenografię zaimprowizować z tego, co jest pod ręką, bo na dobrą sprawę potrzebny jest stół i dwa krzesła. Warunek jest jednak jeden: dobrzy aktorzy. Reanimacja listów na scenie to zadanie dla nieprzeciętnych osobowości. Jak wieść niesie, w Nowym Jorku wzięli to na siebie Gene Hackman i Kathleen Turner, a w Rzymie - Monika Vitti i Marcello Mastroianni. W Warszawie oglądaliśmy już "Listy miłosne" w wykonaniu Barbary Wrzesińskiej i Daniela Olbrychskiego, a słychać, że i inne teatry mają na tę sztukę chrapkę. "Listy miłosne" to historia pół-wiecznej korespondencji między Melissą i Andym, która zaczęła się, gdy mieli po kilka lat, a kończy w momencie śmierc