- Niemal codziennie słyszało się o wypadku w jakiejś kopalni. Najczęściej do wypadków dochodziło przy kombajnie albo kolejce. Liczne szkody górnicze zaświadczały o kolejnych tąpnięciach - recenzent Michał Lenarciński wspomina w Dzienniku Łódzkim swój śląski epizod.
Właściwie trudno jest dziś cokolwiek sądzić w formie lekkiej, łatwej i przyjemnej, jakiej wymaga felieton. Chyba nikomu nie jest do śmiechu. Mieszkałem cztery lata na Górnym Śląsku. Mój kontakt z kopalniami ograniczył się do jednorazowego zjechania na dół. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy okazało się, że nie jest tam ciemno, mokro, nisko i duszno, tylko widno i przestronnie. Że jeździ mały pociąg, pracuje wielki kombajn, a górnicy strzałowi posługują się materiałami wybuchowymi, żeby "hajery" miały później co fedrować. Kopalnia "Katowice", bo tam zjechałem na dół, wydała mi się bardzo bezpieczna, choć wiedziałem, że bezpieczna nie jest żadna kopalnia. Mieszkałem niedaleko i codziennie mogłem obserwować setki idących "na grubę" górników. "Szychty" były cztery, bo pod ziemię zjeżdżało się na sześć godzin. Za każdym razem dzwoniła "szola", kręciło się koło w szybie. Długo, bo przecież wszyscy naraz nie zjeżdżali. Niemal