"Ludzie mogą mówić, że nie potrafię śpiewać. Ale nikt nie może nigdy powiedzieć, że nie śpiewałam" - mówiła o sobie "boska" Florence Foster Jenkins. Dwie wielkie aktorki, które zagrały "najgorszą śpiewaczkę świata", są do niej na swój sposób podobne - też mają pasję, są wyjątkowo pracowite i nie boją się sięgać po trudny repertuar. Z tą różnicą, że one - zarówno Meryl Streep, jak i Krystyna Janda - mają talent - pisze Marcin Cichoński w tygodniku Wprost.
Zagrać antytalent Śpiewała naprawdę tragicznie. Fałszowała niemiłosiernie, przeskakiwała z tonacji na tonację, dodawała tryle i wibrowała w najmniej spodziewanych miejscach. Najzwyczajniej w świecie nie miała głosu. No i nie znała za dobrze obcych języków, w których śpiewać miała, co dla kogoś, kto ma się poruszać w klasycznym i operowym repertuarze, jest samobójstwem. Ale dopięła swego: w 1944 r. zaśpiewała w Carnegie Hall. Miała pieniądze i wymyślne kostiumy. Liczne, wysyłane znaczącym osobom prezenty sprawiły, że ludzie się do niej garnęli jak muchy do miodu, a zazwyczaj ostra amerykańska krytyka pozostawała w sposób zaskakujący obojętna. Florence błyszczała, zadziwiała i - według swego mniemania - była po prostu boska. Po śmierci postać Florence szybko obrastała kultem. W różnych miejscach w Stanach pojawiały się jej naśladowczynie - zarówno jeżeli chodzi o styl śpiewania, jak i stroje - tak jak dziś w musicalach i na k