Dawno nie mieliśmy okazji oglądać Ibsena na naszych scenach. Nie jest to równoznaczne z tym, że się go nie gra. Ten i ów teatr od czasu do czasu wraca do esencji realizmu w dramacie. Utwory Ibsena są ciągle nęcącym materiałem do efektownych popisów aktorskich. Wpisać zaś tę czy inną rolę do hipoteki - to ciągle jeszcze określa rangę aktora, jeśli nie liczyć pewnej sumy przeżyć i doświadczeń. Wreszcie - nie zapominajmy: dla szerokich rzesz widzów jest to atrakcyjny i ciekawy świat pojęć.
Jeżeli zwróciłem uwagę na nieobecność Ibsena to powodowany myślą, że nie zainteresował się nim artysta z prawdziwego zdarzenia, który by zechciał nam zbliżyć jego dramaty; że nikt nie spróbował przeczytać go "od nowa" i poszukać współczesnego klucza do realizacji. Wyznać muszę, że podsunął mi to Benno Besson, zachwalając - jeśli tak można określić słowa dyrektora o przedstawieniu, zrealizowanym w jego teatrze - berlińską "Dziką kaczkę". Spektakl Kargego i Langhoffa mieliśmy okazję widzieć w ramach Teatru Narodów, można więc o nim mówić. Otóż w ramach rozbudowy tla społecznego scena odkrywa przed nami całą głębię salonu czy wnętrza domu przemysłowca Werlego: z salonu zaproszeni goście wyszli do oranżerii, tam dalej rozmawiali, pili koniak, gdy na pierwszym planie rozwijała się właściwa akcja. Można więc mówić o nowym stosunku do przestrzeni scenicznej, czy o zastosowaniu zabiegów symultanicznych. Ale w Volksbuehne nie ma