"Król Lir" Szekspira jest dramatycznym arcydziełem, a zarazem jedną z najtrudniejszych na świecie sztuk do wystawienia. Każdy wielki aktor marzy o zmierzeniu się z tą rolą. Ale jak powiedział przed laty Peter Brook, największy reżyser szekspirowski XX wieku: "Lir jest górą, której szczyt nigdy nie został zdobyty, a drogę ku niemu zaścielają pogruchotane szczątki dawniejszych wspinaczy: tu Oliviera, tam Laughtona".
Tradycja wystawiania tej tragedii w Polsce jest skromna. Polską prapremierę przygotował i rolę tytułową zagrał w 1805 roku sam Wojciech Bogusławski. Ale najsłynniejszym polskim Lirem był Tadeusz Łomnicki, który zmarł nagle w 1992 roku. Minęło sześć lat i na scenie Teatru Narodowego zobaczyliśmy spektakl Macieja Prusa. Ogląda się to przedstawienie jak przyzwoitą inscenizację lektury. Gładką, estetycznie wysmakowaną, bez pretensji do poruszenia głębszych uczuć widza. Reżyser przedstawienia nie umiał poradzić sobie z zawiązaniem intrygi. W pierwszej scenie Lir dzieli swe królestwo pomiędzy córki. W spektaklu Prusa zupełnie nie wiadomo, czemu to czyni. Na scenie zjawia się dynamiczny i władczy Jan Englert - Król Lir w sile wieku. Nic nie uzasadnia podziału królestwa. Dalej, siłą rzeczy, akcja musi wydawać się sztuczna i wydumana. Lir Jana Englerta ma kilka znakomitych momentów. Pełnię aktorskiej skali prezentuje np. podczas spotkania w zamku