"Złota Skała. Opowieść o Robercie Brylewskim" w reż. Grzegorza Laszuka w STUDIO teatrgalerii w Warszawie, pokaz online. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w Do Rzeczy.
"Kiedyś był - powiedzmy - taki jak ja / zbrzydł i utył, ale za to forsy ma / z nim już dzisiaj nie pogadasz" - śpiewał w roku 1996 Maciej Maleńczuk. Minęło kilkanaście latek i ta przypadłość dopadła jego samego. Nie ma się co czepiać Maleńczuka. „Forsy mają", no i zbrzydło, i utyło się różnym kontrkulturowym bohaterom, których dokonania są nostalgicznym punktem odniesienia dla dzisiejszych 50- i 40-latków, w młodości zbuntowanych przeciwko Babilonowi, dziś często na urzędowych czy biznesowych szczytach. Inni bohaterowie natomiast zbrzydli, utyli, a forsy nie zarobili - a w tym gronie ważną postacią był Robert Brylewski; współtwórca zespołów Izrael, Brygada Kryzys, Armia; prawdziwy guru tych roczników, które, jak Polska długa i szeroka, przeszły swoją edukację muzyczną (a przy okazji światopoglądową), zaczynając od punk rocka i reggae. Kiedy pojawiły się prawdziwe pieniądze i komercyjne media, kariery w establishmencie - na tzw. „ściankach" i na czerwonym dywanie - nie zrobił.
I oto teatr Studio zaprasza na „prawdziwe punky reggae party z egzystencjalnym namysłem w tle", spektakl poświęcony postaci Brylewskiego. Na repertuarowej, zawodowej scenie Grzegorz Laszuk zastosował swój styl, wypracowany w offowym zespole Komuna Warszawa (wcześniej - anarchistyczna Komuna Otwock). Widać, że i na „lewym skrzydle" też istnieje zapotrzebowanie na narracje heroiczne i hagiograficzne, na opowieści o świętych i bohaterach. „Mógł zarabiać wielkie pieniądze, ale ledwie wiązał koniec z końcem. Wybór czy przypadek?" - pytają twórcy, świadomi, że z takiego postawienia sprawy wyłania się wizerunek artysty antysystemowego i niezłomnego. Tęsknoty te są jednak duszone w zarodku, przełamane zgryźliwą ironią. Bohatera, i jego dawne ideały - rastafarianizm, anarchizm, pacyfizm - potraktowano dość bezceremonialnie, choć jest to przekaz mocno zaszyfrowany a w dodatku - pokoleniowy. Ironiczna maniera spektakli Laszuka - brak ról czy postaci, wszystko jest wypowiadane na biało i na zimno, rządzą karykatura i groteska, raczej cytowanie niż odgrywanie, i to od razu ze zgryźliwym komentarzem - idealnie pasuje do ekipy aktorskiej Studia i jej stylu gry. A także do tematu, bo najwidoczniej jest nim tu zmierzenie się z dawnymi relikwiami, ze spuścizną kontrkultury. W powietrzu wisi pytanie: „Co się stało z naszą klasą, z naszym pokoleniem?". Dodałbym: Co się stało z Polską, którą pokierowali ludzie ukształtowani przez tamte zaprzeszłe, kontrkulturowe kody? Bo Laszuk tworzy, trzeba to przyznać, teatr inteligencki, a nawet - co się zowie - romantyczny, taki, który pyta o rząd dusz.
Większość tego krótkiego wieczoru wypełniają piosenki, i to te z pierwszych lat działalności Brylewskiego. To raczej teatralizowany koncert niż spektakl. Koncert-stypa, nostalgiczny, ale i kabotyński. Bo jakże by mogło być inaczej, skoro aktorzy naśladują punkowych gitarzystów i wokalistów, młodziaków z pierwszych lat stanu wojennego? Te gniewne, rozpaczliwe manifesty są tu jakby wypróbowywane - czy coś jeszcze mogą znaczyć, czy są już raczej muzealnymi eksponatami? Czy dotykają rzeczywistości? Czy ich energia działa, a może kompletnie się wypaliła?
Wykonania piosenek Brygady Kryzys i Izraela (całe szczęście, że to taka prosta muzyka!) przeplatane są filozofującymi dialogami. Rozmawia Stary z Młodym, dwie olbrzymie gęby - starszego i młodszego Brylewskiego - to jedyny i dominujący motyw scenograficzny, inspirowany płaskimi socrealistycznymi reliefami z białego kamienia. Okazuje się, że nie mają sobie nic do powiedzenia. Młody z założenia nie może zaufać Staremu, musi przejść swoją drogę samodzielnie i popełnić te same błędy. Jednak czy ten bunt ma jakikolwiek sens? Na to pytanie musimy odpowiedzieć sobie sami. Reżyser i jednocześnie autor scenariusza nie domyka historii i uchyla się od odpowiedzi. Choć właściwie jest ona oczywista: tamten bunt, tamte melodie i teksty brzmią infantylnie, brzmią jak jakiś ponury żart. A jeśli już o cokolwiek zahaczają, to ich pacyfistyczna i nihilistyczna wymowa staje w kontrze do obecnie dominujących na lewicy nastrojów, do nawoływań, by pójść na wojnę w imię równości. Zresztą - możliwość wspólnoty okazuje się iluzoryczna, rozpada się w trakcie wieczoru, a najważniejsze okazuje się Laszuka pytanie o możliwość osiągnięcia osobistego szczęścia wtedy, kiedy wypala się wewnętrzny ogień. To nie przypadek, że w finale brzmią słowa z Kryzysowego songu „Mam dość" (1980): „To czasy zbrodniarzy / głupców i handlarzy... Jestem już zmęczony / mam Was dość". W oryginale nie było tego słówka „Was"... Ten spektakl nie jest zbyt ładny ani zbyt interesujący. Jest za to prawdziwy, bo nie pozostawia złudzeń, że świat można zmieniać za pomocą gitary elektrycznej czy teatru. No i nie daje też żadnej innej odpowiedzi, jak w takim razie można zmieniać świat.