„Nie ogarniam, czyli o demonach" Mikity Ilyinchya i Uli Kijak w reż. Uli Kijak w Teatrze Polskim im. H. Konieczki w Bydgoszczy. Pisze Anita Nowak.
Uczestnikami projektu społecznego, którego premierę mieliśmy okazję obejrzeć na Małej Scenie Teatru Polskiego w Bydgoszczy, są nie tylko aktorzy, ale i osoby z zewnątrz, zakwalifikowane do tego przedsięwzięcia spośród uczestników rozmaitych warsztatów teatralnych, osób zagadywanych przez organizatorów w różnych miejscach publicznych wreszcie włączonych do projektu drogą zorganizowanego w Teatrze Polskim naboru dla amatorów…
Opowiadają one widzom o wlokących się za nimi natręctwach zrodzonych z nierozwiązanych problemów, doznanych traum, przygnębiających zdarzeń, których echa przez długi czas towarzyszą im samym, albo reprezentowanym przez nich bohaterom, stanowiąc osobliwy, trudny do ogarnięcia bagaż; czasami spychany do podświadomości, a czasami nachalnie atakujący otoczenie.
Ten ostatni przypadek znakomicie prezentuje w teatralnej inscenizacji „Nie ogarniam” Katarzyna Pawłowska. Swój monolog, nerwowo przepychając się przez tłum oczekujących na otwarcie drzwi na widownię osób, rozpoczyna już we foyer i przez dłuższą chwilę kontynuuje jeszcze na scenie. Opowieść o umieraniu męża, a wkrótce także i ukochanego psa, w dużej mierze dzięki bardzo trafnie dobranym przez aktorkę, uwiarygodniającym jej odczucia, naturalnie wybrzmiewającym środkom, wstrząsa publicznością najbardziej chyba ze wszystkich narracji z jakimi się tu spotykamy. Reżysersko jest to najciekawiej wymyślony i aktorsko najlepiej wykonany monolog. Najbardziej agresywna jest też tu forma interakcji z publicznością. Tragedią swojej postaci aktorka chwilami zdaje się przypierać do muru co wrażliwszych widzów, porażać ich swoimi emocjami.
Nawet relacja Karola Franka Nowińskiego o chłopaku, który niespodziewanie w bardzo niewłaściwej, bezdusznej formie, dowiaduje się od bezmyślnych pracowników placówki służby zdrowia o tym, że jest nosicielem wirusa HIV, mimo wszystko aż tak nie wstrząsa. I to nie tylko dlatego, że z wirusem można żyć, a śmierć bliskiej osoby, także psa, jest tragedią nieodwołalną, ale dlatego że Nowiński gra z dużym dystansem do poruszanego problemu, którym bynajmniej nie jest HIV, ale niewłaściwe podejście do człowieka nim zarażonego, tych, którzy powinni go wspierać. Paweł L. Gilewski, bardzo wiarygodnie opowiada historię koleżanki, która przez całe życie zmaga się z bulimią i anoreksją. I tu pada zawoalowane oskarżanie otoczenia o brak empatii otoczenia wobec osób dotkniętych tego typu zaburzeniami.
Przypadek nieśmiałej, spolegliwej żony potwornego satrapy przedstawiany jest przez Annę Styczyńską w taki sposób, że raczej bawi widownię, niż nią wstrząsa. Zwłaszcza w momencie , kiedy odczytuje ona z długiej, wielokrotnie złożonej jakby szkolnej ściągi wytyczne, jakie otrzymała od męża do przekazania terapeutom. Bo to właśnie mąż ją tu przysłał. A kobieta jest zupełnie nieświadoma istoty sytuacji, w jakiej się znajduje, nie zna zawartości balastu, który ze sobą taszczy.
Najbardziej jednak rozbawiła mnie opowieść Emilii Piech o dziewczynie niepotrafiącej przystosować się w dorosłym już życiu, do samodzielnej egzystencji i zapanowania nad wynikającym z tej sytuacji bałaganem. Brzmi ona bardzo przekonująco i bardzo komicznie.
Zabawnie odbierani są też: niemogący uwierzyć we własny pracoholizm, z którym od długiego już czasu się zmaga bohater Adriana Piechoty, czy opanowana obsesją marnowania czasu postać grana przez Magdalenę Walczak.
Ale współczucie budzi już udręczona nieustającą opieką nad chorą matką, sama marząca o tym, żeby położyć się w szpitalnym łóżku, bohaterka Agnieszki Włodarczyk-Kachelskiej.
Opowieści mniej lub bardziej tragicznych czy komicznych jest tu wiele. Ale najbardziej zaskakuje fakt, że z balastem własnych problemów zmaga się nawet pani terapeutka prezentowana przez autentyczną psycholożkę, Joannę Starostecką. Jej postać od własnego bagażu lęków, ucieka w cudze problemy. Dowodzi ruchem postaci, kierując je z poczekalni, a potem w zależności od potrzeb i aktualnie wolnych pomieszczeń do: oddychalni, krzykalni, chichotalni, płakalni, narzekalni i spalni. Czyli tam, gdzie każdy, jej zdaniem, mógłby zgodnie ze swoimi potrzebami rozładować ów niewidzialny bagaż i zniszczyć zagnieżdżone w jego głowie złe emocje czy obsesje. Okazuje się jednak, że żadne z tych miejsc nie zapewnia dostatecznego komfortu wychodzenia z traum.
Historią, która jednak przydaje całości optymizmu jest jedyna w spektaklu opowieść autobiograficzna, finałowa wypowiedź Adriana Piechoty, jak się okazuje niedoszłego prawnika, którego marzeniem od zawsze było występowanie w musicalu, a niestety najpierw karierę tancerza uniemożliwił mu wypadek, a potem rak krtani stanął na przeszkodzie w realizowaniu się jako wokalisty. Ale nawet ciężka choroba, nie zniszczyła jego marzeń o śpiewie. A przecież to marzenia właśnie najważniejsze są w walce o siebie. Dążenie do ich realizacji nadaje życiu sens, sprawia, że pomimo wszystkich przeciwności czujemy się szczęśliwi.
Losy „nieogarniętych” ubrane są w bardzo ciekawą formę. Zwłaszcza kostiumy Niny Joachimowskiej są znakomicie dopasowane do traum postaci. Współczesne, różnorodne, tak jak prezentowane tu ludzkie problemy. A kolorowe drogowskazy idealnie przystają do sterowania załamanymi pacjentami.
Dramaturgia i kompozycja spektaklu oraz bardzo sprawna reżyseria niełatwego do zainscenizowania materiału, Uli Kijak sprawiają, że przedstawienie pomimo że składa się z wielu monologów, bardzo wartko się toczy. Przyczynia się do tego też sprawnie opracowany przez Katarzynę Pawłowską ruch sceniczny doskonale oddający atmosferę zagubienia bohaterów.
Fantastyczny, głęboko psychologiczny, uniwersalny spektakl, w którym każdy może odnaleźć cząstkę siebie.