Zrobiłem dwa widowiska, które dotyczą pokolenia wyklętych. Obydwa są adaptacjami dzieł literackich opartych na doświadczeniach wojennych autorów. Było wokół nich nieco szumu, a w sprawie "Do piachu" interpelacje w Sejmie. Ostatnio jeden z krytyków napisał, że gdyby je teraz pokazać, zostałbym niechybnie zlinczowany- pisze Kazimierz Kutz w swoim stałym felietnie w Gazecie Wyborczej - Katowice.
Z każdym przebudzeniem czuję się coraz bardziej naszprycowany aktualnym patriotyzmem a la minister Macierewicz, czyli mitami "żołnierzy wyklętych", co sprawia, że budzą się we mnie stare demony wojenne. A one zawsze zapowiadały wojnę. "Żołnierze wyklęci" wywodzili się z formacji partyzanckich, na ich czele stawali ambitni oficerowie, którzy postanowili nie poddawać się rozkazowi rządu emigracyjnego o rozwiązaniu Armii Krajowej z dniem nastania pokoju. I podejmowali walkę z komunistami na własną rękę. Formalnie były to oddziały dezerterów skazanych na tragiczny los. Na ich czele stali oficerowie-watażkowie, fanatyczni kato-nacjonaliści i ułani. Kilka lat ganiali się po wsiach i lasach ze specjalnym korpusem wojskowym, który miał ich zniszczyć. Partyzanci mieli swoje stare leża zimowe i okolice życzliwych im chłopów, które ich karmiły, ale z czasem poparcie malało, a korpusy wojskowe zacieśniały się. Dziczeli i demoralizowali się. Często