Dobrze jest czasami nie zabierać zegarka do teatru. Unika się wtedy nerwowego sprawdzania, ile czasu zostało do końca nieciekawego przedstawienia. Na "Sanatorium pod Klepsydrą", zagrane przez rodzinę Peszków z Krakowa podczas Kieleckich Spotkań Teatralnych, zegarka lepiej było nie zabierać.
Biedny Bruno Schulz. W spektaklu, który kieleccy widzowie obejrzeli w poniedziałkowy wieczór na gościnnej scenie Teatru im. S. Żeromskiego, z pięknej poetyckiej prozy Schulza ostały się strzępy. Jana Peszka, reżysera i scenarzystę, nie usprawiedliwia fakt, że przedstawienie przygotowano z myślą o Japończykach. Pewnie, że miał prawo inscenizować wymyślną historię o swojej rodzinie. Ale co mu Schulz zawinił, że się nim zasłonił? Przez pół godziny na scenie nie dzieje się nic ciekawego, poza przemieszczaniem się trójki aktorów. Spektakl ożywia się, gdy nieco dłuższe kwestie zaczyna wygłaszać Jan Peszek (Jakub). Jego dobre aktorstwo broni się samo. Jednak na tle ojca dzieci wypadają blado. Błażeja Peszka (Józef) łączy z Schulzem jedynie peleryna i sfatygowany cylinder znany z autoportretów pisarza. W stroju tym występuje zresztą krótko, lepiej czuje się nago. Obsadzenie Marii Peszek w czterech rolach jest nieporozumieniem. Kobiety w �