Eryk Lubos skłonił się głęboko, wręczając Grażynie Krukównie kosz kwiatów po niedzielnej premierze "Łysej śpiewaczki".
Nie mylił się. Skupiona, powściągliwa, ale i pełna seksapilu pani Martin była gwiazdą wieczoru. Jednak spektakl Zbigniewa Lesienia przekonał mnie, że absurd i purnonsens muszą czerpać siłę z teraźniejszości, by nie stać się zabawnym, lecz dalekim od życia teatralnym bibelotem. W niedzielę Grupa Teatralna Lesienia debiutowała przed wrocławianami "Łysą śpiewaczką" Eugene'a Ionesco. Reżyser - sam przerysowując postać safanduły Martina - wprowadził swoich szalonych partnerów do klatki z metalowych rur, jakie znamy ze sklepów odzieżowych. Jakby pokazywał ludzi-manekiny w witrynie sklepu z ubraniami dla sybarytów - w stylu o pół piętra niżej od sklepów Twinsa. Za Ionesco Lesień uprzedzał lojalnie: "Łysa śpiewaczka" to antysztuka. Minimum akcji, lawina kalamburów, niewiele zdrowego rozsądku, wiele szaleństwa konwencji. Reżyser odczytał intencję autora minimalistycznie. Czarny sześcian powietrza obejmuje ledwo widocznymi metalowymi ramkami