1. Żadna to tajemnica, że wielu niegłupich skądinąd ludzi nie przepada za teatrem, bo się tam nudzi albo wstydzi. Nie chodzi nawet o egzystencjalny "wstyd bycia człowiekiem", który bywa skutkiem silnego międzyludzkiego napięcia i samego podziału na oglądanych i oglądających, lecz o najzwyklejsze zażenowanie. Prawdziwie udane przedstawienia znoszą ów fatalny dyskomfort: choćby widz czuł się na nich obrażany i obnażany, nie musi myśleć z niepokojem, jak też w tej chwili czują się aktorzy. Na "Białym małżeństwie" wyreżyserowanym w Teatrze Powszechnym w Warszawie przez Grzegorza Wiśniewskiego1 trudno niestety uciec od tej myśli - uszy trochę płoną. To śliska sztuka, sama się prosi, by zepchnąć ją w farsę: mamy tu przecież dwie nastolatki na progu erotycznego uświadomienia, falliczne żarty, sprośnego dziadunia, ojca molestującego matkę i kucharcię, a do tego wszystkiego hożą dójkę, która przebiega przez scen�
Tytuł oryginalny
Białe małżeństwo młodziaków
Źródło:
Materiał nadesłany
Dialog