W programie do spektaklu Tadeusza Różewicza pt. "Białe małżeństwo", którego trzecia w kraju premiera odbyła się w tych dniach w Teatrze "Wybrzeże", przeczytałam m. in. że autor długo nosił się z zamiarem napisania tej właśnie sztuki. Widocznie nosił się zbyt długo, bo jest to płód przenoszony. Jeszcze dziesięć lat temu, no może nawet pięć, "Białe małżeństwo" spowodowałoby lekki szok, a przynajmniej poruszenie widowni, podziałałoby odświeżająco jako swego rodzaju demistyfikacja pewnej konwencji teatralnej, konwencji w ogóle. Gorszenie mieszczucha było i jest zawsze zabawą wielce ucieszną. Niestety - dziś trudno już o taką zabawę, jako, że najbardziej konwencjonalny mieszczuch zdążył się osłuchać w świntuszeniu, a nawet zdążył uznać świntuszenie jako nową usankcjonowaną już konwencję, która wcale nie burzy jego wewnętrznego spokoju, bo wiadomo, teatr sobie, życie sobie, a w życiu nikt nie śmie "puścić bączka" (cytat au
Tytuł oryginalny
"Białe małżeństwo" (czyli zabawa w przekłuwanie baloników)
Źródło:
Materiał nadesłany
Wieczór Wybrzeża nr 77