Kilka uwag w sprawie Teatru Narodowego za dyrekcji Jana Englerta albo nawet esej osobisty Przemysława Skrzydelskiego opublikowany na łamach Nowej Konfederacji.
Dziś raczej rzadko słyszy się krytykę TN, mało też analiz w jego sprawie, a przecież mija 250 lat od powołania tej sceny i zarazem polskiego teatru publicznego. W opinii wielu nawet wątpiących w taki, a nie inny model prowadzenia tej sceny przez Jana Englerta to jedno z niewielu miejsc, w których panuje jeszcze hierarchiczny porządek sztuki albo, jak kto woli, etos oferujący pewnego rodzaju gwarancję. Tego, że nikt tu ze sceny nikogo nie obrazi, zatem widz może się odwzajemnić tym samym: zapewniony, iż danego wieczora udaje się do teatru, i tylko do teatru, dostaje w cenie drogiego biletu święty spokój. Niejeden widz, jestem pewien, powiedziałby dziś, że to wystarczający powód, by traktować Narodowy w zupełnie innych kategoriach. Jako odizolowaną wyspę na bogatej teatralnej mapie. Coś w tym jest. Sam, chadzając na premiery do TN, nastawiam się inaczej, bo wiem, że tu odpocznę od konieczności zajmowania stanowisk w nadarzających się okazjach,