"Miarkę za miarkę" - dramat o nie do końca zidentyfikowanej tożsamości, z tragicznym początkiem i komediowym finałem - grać należy koniecznie wtedy, gdy świat traci umiar. Konkretnie wtedy, gdy traci umiarkowanie w sprawach seksualnych i "samowola staje się niewolą". Zdawać by się mogło, że dziś, kiedy cały świat poruszony jest erotycznymi wybrykami prezydenta Clintona (cokolwiek o nich myślimy), "Miarka..." jest tekstem wymarzonym. Tadeusz Bradecki przeniósł akcję dramatu w czasie. Ze średniowiecznego Wiednia do Wiednia operetkowego, gdzieś z początku naszego stulecia. Aktorzy w kolorowych strojach, mających odzwierciedlać chyba swobodę i rozpasanie miasta (skądinąd pasujących bardziej do Brechtowskiej "Opery za trzy grosze"), wyśpiewują arietki z operetek Kalmana, Lehara i Straussa. Ów głupi i beztroski świat operetki ma być skontrastowany z surowym i jakoś po austriacku nieprzyjemnym namiestnikiem książęcym, niejakim Angelo (Szymon
Tytuł oryginalny
Bez umiaru
Źródło:
Materiał nadesłany
Tygodnik Powszechny nr 40