Naprawdę biedny ten nieszczęsny Brecht! Ze spektaklu Teatru Syrena wynika bowiem, że byt grafomańskim dostawcą literatury rynsztokowej, a muzyka Kurta Weilla, to ówczesny odpowiednik disco polo.
Z obecnością Bertolta Brechta na polskich scenach bywa różnie. Od dawna (chyba od spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Studio) nie mieliśmy udanej "Opery za trzy grosze", nie wychodzą próby nowych inscenizacji "Kariery Artura Ui", w repertuarach nie ma słynnych musicali "Happy End" i "Mahagonny". Jeśli już robi się sztuki Brechta - to raczej w Teatrze TV. Tak się jednak złożyło, że znakomite songi z muzyką Kurta Weil-la żyją dziś własnym życiem. Niektórzy nie pamiętają już, z jakich dzieł pochodzą, bowiem wydają się być skończoną całością - zamkniętym w kilku scenicznych minutach arcydziełem teatru i muzyki. Stąd kariera wieczorów wypełnionych pieśniami autora "Życia Galileusza". Pamiętam wiele takich przedstawień - począwszy od recitali Elżbiety Wojnowskiej, przez występy Bożeny Zawiślak-Dolny aż do szczytów osiąganych przez Milvę w Brechtowskich spektaklach Giorgio Srehlera. Lena Szurmiej od dawna zajmuje się muzyczną