Narzekanie na nadmierną obecność Samuela Becketta w polskim życiu teatralnym musi na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie fanaberii. Repertuary nie pękają w szwach od premier tego autora, udane inscenizacje można wyliczyć na palcach niekoniecznie obu rąk. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, iż miazmaty genialnego irlandzkiego ponuraka na tyle opanowują teatralne głowy, że warto zacząć myśleć o antyciałach. Nawet mimo, że infekcja ta niekoniecznie musi truć, czasem wręcz ozdrawia.
Przeważnie, owszem, truje. Beckettowskie wpływy, dostrzegalne w dziesiątkach pisanych współcześnie dramatów i wystawianych spektakli, sięgają ledwie naskórka. Po co tworzyć skomplikowane historie i konstruować nietuzinkowych ludzi, czyż nie poręczniej w uniwersalnej, wyładowanej symbolami sytuacji kazać dziwacznym bohaterom wieść oderwane, niejasne dialogi, gdzie każdemu słowu przypisze się egzystencjalne głębie i przepastne znaczenia? Maniera a la Beckett jest jednym z popularniejszych dziś wytrychów scenicznych. Beckettoidów bynajmniej nie peszy zegarmistrzowska precyzja dzieł mistrza, gdzie żadne słowo, oddech, gest czy rytm nie jest kwestią przypadku, a wszystko, co niekonieczne, podlega redukcji. Refleksji nie budzi w nich także bezwzględne i bezkompromisowe podporządkowanie pisarskiego instrumentarium - radykalnemu światopoglądowi. Aliści ciśnienie owego światopoglądu jest tą właśnie kwestią, nad którą warto, lekceważąc grafomanów,