EN

6.10.2020, 16:33 Wersja do druku

Bawiąc się w życie na wizji lokalnej

mat. teatru

„Udając ofiarę” w reż. Krzysztofa Dracza w  Akademii Sztuk Teatralnych we Wrocławiu. Pisze  Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.

Zajmując miejsce na widowni, nie zakładałem, że w ciągu najbliższych dziewięćdziesięciu minut będę się śmiał. Nie znałem wcześniej dramatu Olega i Wladimira Presniakow, nie widziałem również jego żadnej teatralnej realizacji, więc byłem przekonany – w czym utwierdził mnie plakat i pierwsza scena przedstawienia – że „Udając ofiarę” w reżyserii Krzysztofa Dracza z AST we Wrocławiu to spektakl o traumie, jakimś granicznym przeżyciu, którego prezentacja bynajmniej nie daje okazji do zabawy.

Wala, główny bohater, jest jednocześnie zwyczajnym i niezwyczajnym chłopakiem: zwyczajnym, bo nosi się zupełnie przeciętnie, niczym się nie wyróżnia, pochodzi z na pozór normalnej rodziny, wykonuje zawód, w którym raczej nie można się ani wykazać, ani podpaść przełożonym – w trakcie dochodzeń policyjnych udaje ofiary zbrodni; niezwyczajnym, bo jest bardzo wrażliwy, widzi w matce zabójczynię, nie pasuje do pozostałych domowników. Jego życie to z jednej strony monotonia, a z drugiej ciągła niewiadoma, zmiana. Wszystko, co go otacza, choć powinno być racjonalne i niebłahe (wszak mężczyzna zajmuje się przestępstwami, pracuje w policji), nosi znamiona niedorzeczności i kuriozalności. I tak też żyje – w rozpięciu między tym, co przynosi mu wrażliwość i refleksyjność, a tym, co narzuca mu nachalna, absurdalna rzeczywistość.

Prowadzenie opowieści poprzez przeplatanie śmiechu i łez, radości i smutku, groteski i powagi, tak jak w „Udając ofiarę”, wydaje się dość ryzykowne – widz, zaobserwowawszy paraboliczną strukturę, może prędko stać się obojętny na to, co na scenie. Dzieje się tak dlatego, że to po pierwsze dość popularne kompozycyjne rozwiązanie (obecne nie tylko w teatrze, ale również w kinie i literaturze), a po drugie – przewidywalne. Ostatnia premiera wrocławskiej AST nie jest jednak ani wtórna, ani nużąca. Choć Dracz korzysta z wyrazistych, a przy tym jednoznacznych sposobów kreowania scenicznej rzeczywistości, takich jak przesada, groteska, przerysowywanie czy stereotyp, to jego prezentacja pozostaje dla widza zaskakująca. Owszem, już w połowie pokazu można się domyślić, do czego to wszystko zmierza, jak zostaną poprowadzone postaci, a także dostrzec wyraźną konwencyjność i schematyczność wielu elementów (choćby budowania niemal wszystkich ról), lecz w „Udając ofiarę¨ jest coś, co przykuwa uwagę, intryguje. To zespół aktorski. Cały, bez wyjątków.

Wprawdzie premiera przedstawienia zaplanowana była na marzec (nie doszła do skutku przez pandemię i lockdown), więc przygotowania do wrześniowych prezentacji odbywały się najpewniej w niezbyt komfortowych warunkach, być może przede wszystkim zdalnie, przez Internet, jednak wszystko to w żaden sposób nie odbiło się na samym spektaklu. Wykonawcy grają równo, przekonująco, zespołowo, każdy bohater intryguje, bawi lub smuci, choć istniało przecież duże prawdopodobieństwo, że będzie odwrotnie. Dracz, podkreślając sztampowość, kampowość, a nawet karykaturalność poszczególnych postaci (mówię tu przede wszystkim o rubasznym ojczymie, basenowej chłopczycy, policjancie-cwaniaczku i jego służbowej partnerce), mógł przedobrzyć – sprawić, że widz straciłby zainteresowanie bohaterami. Tak się jednak nie dzieje w dużej mierze za sprawą charyzmy każdej z ról, wyraźnie zespołowego, nastawionego na wspólny, zbiorowy efekt, grania. Widać, że aktorzy nie tylko odnajdują się w prezentowanej opowieści, ale również czerpią dużą satysfakcję z obecności na scenie. Czy to skutek pandemicznego odosobnienia? Odpowiednio dobranych wykonawców? Poczucia wspólnoty? Odnalezienia się w groteskowym świecie braci Presniakow? Być może wszystkiego po trochu? Trudno powiedzieć.

O ile samo uczestnictwo w spektaklu przynosi wiele radości (właśnie za sprawą absurdalności wielu scen, przerysowanych postaci), o tyle nie sposób powiedzieć, że widz z przedstawienia wychodzi z czymś więcej, niż z dobrym humorem. Te momenty w prezentacji, które są absolutnie na poważnie, nie w cudzysłowie i nie z przesadą, niekiedy dają poczucie dotykania sedna jakiegoś problemu (na przykład wtedy, gdy Wala stwierdza – cytuję z pamięci – że „ciężko jest być tym, kim się jest, bo to za duża odpowiedzialność”), jednak niewiele więcej z nich wynika. Opowieść o człowieku, który pragnie dowiedzieć się czegoś o sobie i o innych ludziach poprzez przyglądanie się złu (bo „prawdziwe przestępstwo to poczęcie nowego życia”), analizowanie popełnianych zbrodni i wczuwanie się w ofiarę (w ramach doświadczania rzeczywistości „przypominającej jedną długą wizję lokalną”) ostatecznie nie prowadzi ani do zaskakujących stwierdzeń, ani do wartych zapamiętania pytań. Tytułowe udawanie w zamyśle miało być przedstawione jako przewrotne (wszak ten, który na wizjach lokalnych odgrywał rolę ofiary, by pomóc ustalić przebieg zbrodni, sam okazał się przestępcą, to jego trzeba było naśladować), lecz we wrocławskiej realizacji nie wykorzystano tego potencjału. Z dwóch powodów: po pierwsze, za szybko wprowadzono finał, sztucznie, niezgodnie z rytmem całego spektaklu; po drugie – zrobiono to bez jakiegokolwiek podszycia, pęknięcia, czegoś nieoczywistego, głębszego, co sprawiałoby, że wymowa zakończenia byłaby otwarta, a nie – tak jak w tym wypadku – dydaktyczna, jednoznaczna. To, że ludzie mają różne przeżycia, a krzywdę może wyrządzić nawet ten, który pomagał krzywdy wyjaśniać, to za mało. Nie da się jednak tego finału odczytać inaczej, mniej literalnie. A szkoda.

Tytuł oryginalny

Bawiąc się w życie na wizji lokalnej

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Kamil Bujny

Data publikacji oryginału:

06.10.2020